W Halloween nasza ulica mieniła się światłami i strojami. Lena skończyła wycinać dynię, a Maks trzymał latarkę. Pachniało dymem z ognisk i liśćmi po deszczu. W bramie stał czarny kot i mrugał żółtym okiem. Babcia mówiła, że to znak przygody, nie kłopotu. Lena dziś założyła czapkę czarownicy bez krzywej miotły. Plan był prosty: trzy domy po cukierki, potem podwórze. Tam, za garażami, stała dawna szklarnia pana Olka.
Nie świeciło się w niej od lat, a dziś migotało. W szybach odbijał się księżyc i ruchome cienie. Maks szepnął: „Sprawdźmy, zanim inni tu zaraz wpadną.” Lena skinęła głową i ruszyła pierwsza, powoli i ostrożnie. Ciężkie drzwi skrzypnęły, kiedy dotknęła zimnego uchwytu. Powietrze było chłodne, pachniało ziemią i starym szkłem. Na ławie leżała dynia z wyciętym uśmiechem, lecz pusta. Ktoś zostawił obok garść pestek, ułożonych jak strzałka.
Strzałka wskazywała zaparowane drzwi na tyłach starej szklarni. Pod powłoką pary widać było trzy rysy, jak litery. Lena dmuchnęła na szybę i odczytała: L, E, N. Serce uderzyło jej raz, jak młotek w dzwon. „To żart?” spytał Maks, ale jego szept też drżał. Zza stołu dobiegł cichy brzęk, jakby ktoś poruszył słoik. Latarka mignęła i zgasła, potem zapaliła się słabiej. W świetle pojawiły się ślady butów, małych i mokrych. Prowadziły prosto do drzwi, na których wisiał stary dzwonek. Lena chwyciła sznurek, lecz poczuła chłód na palcach. To nie wiatr. Ktoś stał z drugiej strony i również trzymał sznurek. Dzwonek poruszył się sam, raz i drugi, coraz głośniej. Uchwyt drzwi drgnął, a szkło zadrżało jak woda. Maks cofnął się o krok, a Lena nabrała powietrza. Klamka opadła, a po drugiej stronie ktoś powiedział jej imię.