Winda na Północ
Kamienica przy ulicy Jaskółczej 13 pachniała deszczem i kurzem cynamonowym, jakby ktoś przed chwilą piekł szarlotkę w piecu sprzed stu lat. W wysokim, cienistym podwórzu rósł kasztan tak stary, że jego korzenie wybrzuszały bruk jak łuki dłoni trzymające kamienie w ryzach. Pomiędzy balkonami, oplecionymi dzikim winem, przelatywały jaskółki, kreśląc szybkie, srebrne przecinki. A w głębi, przy wejściu, stała ona: winda o żelaznych drzwiach w kratę, z mosiężną klamką gładką od dotyku tysięcy dłoni i ze wskaźnikiem z igłą, pod którym zamiast samych cyfr widniały… litery.
„To nie jest zwykła winda” – pomyślała Lena, od pierwszej chwili przekonana, że urządzenia mają humory i nawyki. Miała jedenaście lat, piegi na nosie i notes w kieszeni, do którego zapisywała zdania zasłyszane na przystankach, w sklepach i w tramwajach. Brat, Kacper, o rok starszy, nosił ze sobą zawsze złożony w czwórkę plan miasta i milimetrowy ołówek. Uważał, że na każdą łamigłówkę istnieje mapa, tylko nie zawsze da się ją od razu zobaczyć.
Przeprowadzili się tu z mamą w pewien sierpniowy poniedziałek, kiedy powietrze było ciężkie od burzy, a walizki lubiły dziwnie same skrzypieć na zakrętach schodów. Mama, konserwatorka malarstwa, dostała zlecenie od muzeum po drugiej stronie parku: przez kilka miesięcy miała przywracać kolor obrazom, które dawno wyblakły. Lena i Kacper dostali pokój z oknem na kasztan; jeszcze tego dnia dowiedzieli się, że na trzecim piętrze mieszka pani Rozalia, administratorka, która słyszy, kiedy ktoś idzie po schodach boso, i że winda ma swoje „reguły”.
– Cyferki, kochani, jak najbardziej – powiedziała pani Rozalia, wciągając powoli łyk herbaty z porcelanowej filiżanki. – Zero, jeden, dwa i tak dalej. Ale liter proszę nie dotykać. One są… starsze. – Tu urwała i chrząknęła. – A poza tym, igła lubi się zawieszać.
– Liter? – powtórzył Kacper, udając, że wcale nie poczuł dreszczu ekscytacji. – Jakie litery?
– N, S, W, E. Kierunki świata. I jeszcze ta śmieszna róża wiatrów na podłodze kabiny – mruknęła pani Rozalia, jakby mówiła o czymś, czego wolałaby nie widzieć. – To ozdoba. Nic więcej.
Lena wcisnęła twarz w kratę i spojrzała na wskaźnik: rzeczywiście, obok cyfr, piękną secesyjną czcionką namalowano cztery litery. Pod spodem ktoś namalował drobny symbol kompasu – róża wiatrów wirowała, gdy tylko winda drgnęła, jakby miała w środku własny, niewidoczny przeciąg.
Tego popołudnia, gdy pudła z książkami jeszcze stały nierozpakowane, a garnki brzdękały z dna kartonów, rodzeństwo wybrało się na zwiady po kamienicy. W korytarzach pachniało świeżością prania i mydłem lawendowym. Ktoś zostawił na schodach doniczkę z maciejką, której zapach wślizgiwał się do nosa nawet nieproszony. Nad drzwiami do piwnicy wisiał rysunek kasztana, dzieło jakiegoś dziecka z trzeciego piętra – grubą kredką, ale z czułością.
Winda stała na parterze. Jej krata, choć stara, otwierała się płynnie. W środku podłogę zdobiła mozaika z drobnych, mlecznych płytek, na których ciemniejszym kamieniem ułożono wspomnianą różę wiatrów. Kacper przykucnął, dotknął liter.
– To nie farba – mruknął. – To inkrustacja z mosiądzu. Ktoś się postarał.
Lena tymczasem znalazła coś jeszcze. Pod mahoniowym panelem z przyciskami dolny narożnik odchodził na milimetr, jakby drewno przez lata spuchło. W szparze coś błysnęło.
– Kacper, świeć latarką – syknęła, po czym ścisnęła palce i ostrożnie wysunęła miedziany dysk, wielkości guzika od płaszcza. Na jednej stronie miał wygrawerowany drobny symbol: sześciopromienną śnieżynkę. Na drugiej – miniaturowy otwór, jakby na klucz.
– To pasuje do… – Kacper zerknął na panel. Pomiędzy przyciskami cyfr i liter był maleńki, prawie niewidoczny otwór w kształcie płatka. – Tu. – Wskazał. – Ale lepiej nie…
– Pani Rozalia mówiła tylko, żeby nie naciskać liter – zauważyła Lena. – Nic nie wspominała o wkładaniu czegokolwiek. Poza tym, czy nie chcesz wiedzieć, po co komu winda z kierunkami świata?
Kacper wahał się przez sekundę. Ostatecznie schował dysk do kieszeni, jakby chciał oszukać samego siebie. – Później. Najpierw rozpakujemy książki. – Miał taką minę, jaką robił zawsze, kiedy coś go bardzo interesowało, a on udawał, że nie.
W ich nowym pokoju kartony zamieniły się w wieże, z których tworzyli kontynenty i wąskie cieśniny. W jednej z półek po dawnych lokatorach znaleźli rulon z kruchą jak chipsy mapą – tak starą, że rzeki przypominały żyły na dłoni. W rogu mapy ktoś napisał ołówkiem: „Tam, gdzie igła mieści dwie drogi, wybierz północ”. Lena wypowiedziała to na głos, smakując każde słowo.
Gdy zapadł wieczór, w kamienicy zrobiło się miękko i cicho. Lampy na klatce schodowej roztaczały żółte kręgi, jak plastry miodu, a za oknem przeszła wreszcie burza, zostawiając po sobie świeże, wypłukane powietrze. Mama zasnęła szybko, zmęczona całym dniem. Kacper liczył w myślach do stu, do dwustu, do trzystu. Lena nie mogła przestać myśleć o śnieżynce na miedzianym dysku.
Nagle usłyszeli dźwięk. Dzwoneczek. Jeden, krótki. Potem drugi. Brzmiało to jak wołanie windy, taki cienki, grzeczny głosik metalowej sprężyny.
– Słyszysz? – Lena usiadła na łóżku.
– Niemożliwe. Ktoś przyjechał o tej porze? – Kacper zerknął na zegarek. Dochodziła północ. wskazówka sekundowa wspinała się właśnie na dwanaście, kiedy dzwonek zabrzmiał po raz trzeci. I tu stało się coś naprawdę dziwnego: stary zegar nad klatką schodową, który zwykle wybijał kwadranse, wydał z siebie trzynaście cichych, upartych uderzeń.
Drzwi do ich pokoju były uchylone. Przez szparę zobaczyli, że w korytarzu wskaźnik windy poruszył się sam. Igła najpierw przeskoczyła z parteru na pierwsze, potem niemal niepewnie drgnęła i … przeskoczyła na N. Literę. N rozbłysła delikatnym, bladoniebieskim światłem, jakby trochę pożyczonym od księżyca.
– Przysięgnij, że to nie ty – wyszeptała Lena.
– Przysięgam, że jeszcze nie – odszepnął Kacper i już był na nogach. – Idziemy?
– Idziemy – zdecydowała Lena, zanim strach zdążył się namnożyć. Wsunęła stopy w trampki bez skarpetek, chwyciła latarkę. Kacper zabrał miedziany dysk. Na korytarzu było chłodniej niż powinno, jakby ktoś otworzył drzwi do zamrażarki pełnej gwiazd.
Winda czekała. Krata była domknięta, ale nie na amen – wystarczyło lekkie pchnięcie, żeby ustąpiła z cichym westchnieniem. W środku mozaika połyskiwała mokro, choć nikt jej nie mył. Na panelu litera N wciąż świeciła.
– To teraz? – Lena skinęła na dysk.
Kacper wsunął miedziany krążek w otwór w panelu. Pasował idealnie. Coś kliknęło – nie głośno, ale tak, że nie dało się nie poczuć tego w kościach. Winda drgnęła i zamruczała, jak kot, który właśnie usiadł na kolanach. Igła ześlizgnęła się z N i zaczęła przesuwać się po krawędzi tarczy tam, gdzie nie było ani liter, ani cyfr – jakby szukała niewidzialnego znaku.
– Może to głupi pomysł – powiedział Kacper, ale nie cofnął ręki. Drzwi zatrzasnęły się powoli, bez szarpnięcia, jak kurtyna w teatrze.
Kabina ruszyła. Nie w górę i nie w dół. Raczej… w bok? Lena poczuła to tak, jak czuje się zakręt w samochodzie podczas zamkniętych oczu: przechył, miękka fala ciśnienia w uszach, zapach, który nagle wślizgnął się do kabiny. Pachniało żywicą, morskim powietrzem i lodem. Z sufitu, z maleńkiej kratki wentylacyjnej, zaczęła sypać się srebrna para, która nie była dymem – była jak oddech bardzo, bardzo starej zimy.
– Zrób notatkę – wyszeptała Lena, choć wiedziała, że Kacper i tak wszystko zapamięta.
– Zapiszę: „Winda idzie na mapie, której nie widzimy” – odpowiedział półgłosem.
Po chwili szum ucichł. Igła znów stanęła na N, ale światło literki przybrało teraz głębszy odcień, prawie granatowy. Coś chrupnęło pod kołami kabiny, jakby winda dojechała do przystanku pokrytego lodem. Drzwi nie rozsunęły się od razu. Najpierw w szczelinie pojawiła się smużka pary, potem drobinka – płatek śniegu, który zawisł w powietrzu, nie spadając.
– Gotowa? – Kacper spojrzał na siostrę. Miał rozszerzone źrenice, ale w głosie nie drżała ani jedna literka.
– Zawsze – oddychała Lena, czując, że jej ręce są ciepłe, a koniuszki palców kłują. Dla otuchy przycisnęła dłoń do kieszeni, gdzie trzymała swój notes.
Drzwi zaczęły się rozsuwać. Po drugiej stronie nie było korytarza Jaskółczej 13. Była długa, niska galeria, skrząca się od oszronionych pnączy, które wspinały się po ścianach i suficie, tworząc sklepienia jak w szklarni. Zamiast lamp wisiały latarenki z mlecznego szkła, w środku których żarzył się skromny, niebieskawy płomyk. Podłoga mieniła się jak lód na jeziorze, ale pod spodem pulsowały powoli, jak serca, ciemne linie – jakby rysunki dawnych rzek.
Lena poczuła, jak coś muskło ją po kostce. Spojrzała w dół. Ślad. Czyjś mały ślad stopy odbity w szronie, jakby ktoś bosy przeszedł tędy nie dalej niż minutę temu. Obok kolejny. I kolejny. Prowadziły w głąb galerii, w stronę, gdzie światło było jaśniejsze. Z tej samej strony doleciał ich cichy dźwięk, jak dzwonki poruszane wiatrem.
– Słyszysz to? – zapytał Kacper. – Jak sanie. Albo jak…
Nie dokończył, bo powietrze zmieniło się jeszcze raz. Przez szczelinę w drzwiach wdarł się powiew, który przyniósł ze sobą zapach morskiej tafli w nocy i krótkie, przejmujące słowo, które nie było słowem – było westchnieniem. A potem, w tym niebieskawym świetle, tuż za progiem windy poruszyło się coś, co miało kształt cienia i blasku jednocześnie, i uczyniło pierwszy krok w ich stronę.
Author of this ending:
English
polski
What Happens Next?