Trzynasty dzwon starej wieży
W Brzezinach, miasteczku pachnącym lipami i pieczonym chlebem, rynek otaczały kamienice z kolorowymi okiennicami, a nad wszystkim królowała ratuszowa wieża. Jej zegar od lat stał na 12:07, jakby ktoś zatrzymał czas w środku dnia i zapomniał go włączyć. Dorośli przywykli, dzieci też, a turyści robili zdjęcia i wzruszali ramionami. Tylko Zosię to gryzło jak okruszek w bucie.
Miała jedenaście lat, włosy wiecznie wymykające się z warkocza i kieszenie pełne ołówków. Lubiła zagadki i rzeczy, które nie chciały być od razu zrozumiane. Tego dnia przyszła do biblioteki pod wieżą, gdzie pracowała ciocia Hela, żeby pomóc przeglądać stare gazety przed szkolnym kiermaszem. Leon, jej kuzyn o rok starszy, przyszedł z nią. Uważał, że zapach starych książek to coś jak deszcz w upalny dzień—najpierw dziwny, a potem przyjemny.
– Na strychu jest pudło z rocznikami „Głosu Brzezin” – powiedziała ciocia Hela, wycierając okulary w brzeg swetra. – Uważajcie na pył i na belki. I nie opierajcie się o okno, bo zasuwa się zacina.
Strych biblioteki był królestwem kurzu i słońca, które kroiło powietrze wąskimi promieniami. Zosia wciągnęła powietrze głęboko. Pachniało papierem, kalafonią i czymś jeszcze, czego nazwać nie potrafiła—jak wtedy, gdy odkręca się starą puszkę po farbie.
– Czujesz? – szepnęła do Leona.
– Jakby… kawałek burzy? – odszepnął i wtoczył na środek skrzynię z gazetami.
Przez chwilę litery migały im przed oczami: nagłówki o plonach, o szkolnym teatrzyku, o tym, że w 1959 roku zegar na wieży zatrzymał się „z przyczyn technicznych”. Zosia uniosła brwi. Przyczyny techniczne brzmiały nudno i niejasno zarazem.
– „Techniczne” – powtórzyła, przesuwając palcem po linijkach. – A jeśli coś technicznego ma kaprys?
Leon chrząknął i wyrównał stosy. Potem natknął się na szufladę, której Zosia nie zauważyła. Była wciśnięta w bok szafy, cienka jak zeszyt i z mosiężną gałką przegryzioną zębem czasu.
– Patrz – powiedział Leon, a jego oczy zabłysły. – Szuflada, która udaje, że jej nie ma.
Musieli pociągnąć razem. Zgrzytnęło cicho, jakby coś dawno niewyciąganego w końcu się zgodziło. W środku leżała drewniana szkatułka wielkości książki w twardej oprawie. Wieczko ozdobione było drobnymi gwiazdkami i liśćmi lipy, wyrytymi tak precyzyjnie, że aż chciało się je gładzić.
– Należy do biblioteki – mruknęła Zosia, ostrożna z natury, ale ręka sama podsunęła wieczko. Zdjęła je z namysłem, jakby otwierała drzwi do pomieszczenia, w którym ktoś może spać.
W środku, na granatowym aksamicie, leżał kieszonkowy zegarek na srebrnym łańcuszku. Miał gładką obudowę z wygrawerowanym cienkim księżycem i brakowało mu jednej wskazówki. Była godzinna i sekundowa, ale miejsce po minutowej świeciło pustką. Obok zegarka tkwiła mała, szklana fiolka z odrobiną błyszczącego piasku i złożona kartka, cienka jak liść.
Zosia wstrzymała oddech. Leon wyciągnął fiolkę ostrożnie, jakby bał się, że piasek usypie się do góry nogami. Wstrząsnął. Ziarna na moment zawisły w środku, jakby zapomniały, gdzie jest dół, i powoli opadły.
– Piasek, który zapomina – wyszeptał, rozbawiony i zaintrygowany.
Zosia rozwinęła kartkę. Pismo było staranne, ale litery miały w sobie coś krzywego, jakby ktoś pisał w trakcie jazdy pociągiem:
„Nie odwracaj zegarka plecami do okna przy wietrze z północy. Zapisuj usłyszane godziny. Trzynastego szukaj schodów.”
– Co to znaczy „zapisywać usłyszane godziny”? – Leon spojrzał na zegarek, który cykał cichutko, chociaż nikt go nie nakręcał. – I czemu „trzynastego”? Przecież…
W tej chwili rozległ się przeciągły podmuch. Okno strychu, to z zacinającą się zasuwą, drgnęło i stuknęło o ramę. Powietrze zgęstniało, a kobierzec kurzu zatańczył w promieniach słońca. Gdzieś daleko, na rynku, ktoś pogwizdywał melodię z karuzeli, a dzwoneczki przy budce z watą cukrową zabrzęczały jak srebrne owady.
Zosia odwróciła zegarek na dłoń. Wskazówka godzinowa tkwiła niepewnie między dwunastką a jedynką. Sekundowa przesuwała się płynnie, lecz co kilka obrotów podskakiwała w tył, jakby się rozmyśliła.
– Nie odwracaj zegarka plecami do okna przy wietrze z północy – powtórzyła półgłosem. – To znaczy… jeśli odwrócę, będzie źle?
Leon parsknął.
– Albo będzie bardzo dobrze – powiedział, jak ktoś, kto kocha ryzyko, ale tylko w grach planszowych.
Zosia zaciągnęła zasuwę, choć ta protestowała chrypliwym zgrzytem. Potem postawiła zegarek na stole, plecami do nich. Wciągnęli powietrze i nasłuchiwali. Cisza była tak gęsta, że słychać było skrzypienie drewna w ścianach i trzepot skrzydeł gołębia gdzieś za strzechą.
Nagle Parter biblioteki przeciął dźwięk dzwonu. Jeden, czysty, rozchodzący się łagodnie po deskach i książkach, jak fala na stawie. Zosia zerknęła na Leona.
– Jest dwunasta – powiedział. – Pewnie ktoś odwiesił wahadło, heh.
Drugi dzwon dołączył do pierwszego, choć nie powinien. Potem trzeci. Zosia policzyła licząc na palcach, bo liczenie w głowie nagle stało się trudne. Czwarty. Piąty. Szósty. Na ósmym poczuła, jak włosy unoszą się jej na karku. Dziewiąty przemknął przez szklo fiolki tak, że piasek na chwilę wzbił się jak śnieg. Dziesiąty rozlał się po suficie. Jedenasty zadrżał w belkach.
Dwunasty zakołysał powietrze. I wtedy… zabrzmiał jeszcze jeden.
Trzynasty.
Stał się dźwiękiem innym niż wszystkie. Jakby ktoś dotknął niewidzialnej struny, która przechodziła przez ich klatki piersiowe. Zegarek drgnął, a na jego powierzchni zadrżała drobna fala, choć to przecież tylko metal. Atrament na kartce z notatką rozświetlił się na sekundę przygaszonym, zielonkawym blaskiem i zgasł.
Z podłogi, dokładnie tam, gdzie padał promień słońca przebijający się przez okienną kratkę, wykwitła plama cienia. Nie taka zwyczajna—cienie bywają przecież wszędzie. Ta była bardziej gęsta, jakby miała swoją wagę. Zamiast kłaść się spokojnie, poruszała się. Zamiast rozlewać, zbierała się w okrąg. Zosia kucnęła, zachwycona i spanikowana jednocześnie, bo oba te uczucia potrafią w niej mieszkać naraz.
– Leon…
– Widzę – odpowiedział cicho. Nie mrugał.
Cień zaczął wirować. Najpierw wolno, jak lody mieszane łyżką. Potem szybciej, aż jego środek stał się niemal przezroczysty. Na desce podłogi coś trzasnęło i cienka szczelina rozrysowała się promieniście, jak pęknięcie na szkle. Zosia mimowolnie cofnęła stopę. Z ciemności wynurzyło się coś, co wyglądało jak stopień. Nie drewniany, nie kamienny—jakby zrobiony z samego światła, które na moment stało się twarde. Drugi stopień pojawił się tuż pod pierwszym. Potem trzeci, prowadząc w dół, w głąb cienia, gdzie pachniało zimnym powietrzem i trocinami.
– Schody – wyszeptał Leon, a jego szept uniósł się i zawisł, jak kurz w promieniu słońca.
Zegarek cyknął głośniej, nienaturalnie głośno jak na swoją wielkość. Wskazówka sekundowa zaczęła cofać się płynnie, bez przystanków. Piasek w fiolce powoli przesypywał się do góry, jakby grawitacja odwróciła się tylko na chwilę. Zosia poczuła chłód na przegubach dłoni i na karku, jakby ktoś właśnie otworzył lodowatą lodówkę.
– To nie jest normalne – powiedziała rozsądna część jej głowy.
– A może właśnie tak wygląda normalne, którego nie znamy – odparła druga część, ta, która kazała Zosi wkładać rękę do kieszeni świata i patrzeć, co w niej jest.
Z dołu, z miejsca, gdzie ciemność zgęstniała do koloru starego atramentu, dobiegł cichy dźwięk. Najpierw jak kropla wody w studni. Potem jak krok. Jedno uderzenie stopy o niewidzialny stopień. Echo wspięło się po schodach, dotknęło ich kostek i potoczyło się po deskach.
– Słyszałeś? – Zosia ścisnęła ramię Leona. – Ktoś tam jest.
Zebrane w warkocz włosy przesunęły się po jej szyi, jakby dotknął ich przeciąg. Pomiędzy stopniami zamigotały drobne iskierki, jak świetliki w słoju. Przez ułamek sekundy Zosia miała pewność, że na błyszczącej powierzchni zegarka odbiło się coś więcej niż ich twarze—linie, których nie potrafiła jeszcze nazwać, może mapa, może pismo. Przymrużyła oczy.
Kolejny krok. Tym razem wyraźniejszy, bliższy, jakby ktoś — lub coś, co umiało chodzić na palcach — wspinał się bez pośpiechu. To nie brzmiało jak ciężkie buty dorosłego ani jak tupot dziecka. Bardziej jak przesuwanie się po dywanie oddechu.
– Zosiu – rozległ się z dołu szept, miękki i chłodny. Jej imię, wypowiedziane w taki sposób, jakby ktoś je już znał od dawna.
Zegarek zamrugał pojedynczym błyskiem. Schody drgnęły, jakby czekały, aż ktoś postawi na nich swoją stopę. Zosia spojrzała na Leona. Leon spojrzał na Zosię. A echo szeptu zawisło między nimi jak pytanie, na które nie mieli jeszcze odpowiedzi.
Author of this ending:
English
polski
What Happens Next?