Trzynaste Uderzenie Zegara
Wrzosowice pachniały morzem i pieczonymi jabłkami, a ich rynek był okrągły jak tarcza zegara. Nad dachami kamienic wyrastała Północna Wieża, zbudowana z ciemnych cegieł, które w deszcz błyszczały jak łuski ryby. Każdy ją znał. Każdy słyszał jej dzwony. I każdy wiedział, że metalowych drzwi u podstawy nikt nie otwierał od lat.
Jagna mieszkała dwie ulice dalej, w domu z ogrodem pełnym lawendy i miedzianych wiatraczków. Lubiła zbierać rzeczy, które inni omijali wzrokiem: piórka wciśnięte w rynnę, guziki, grudki szkła wygładzone przez fale. Miała jedenaście lat, wyszarzałą bluzę po cioci i słuch, który wyłapywał dźwięki cichsze niż szept zegarka. To dzięki temu usłyszała coś, czego nie słyszał nikt inny, zanim w ogóle zaczęło się to, co później wszyscy zapamiętali.
Tego dnia, tuż po południu, wiatr nagle stanął jak zatrzymane wahadło. Gołębie na rynku zamarły z rozpostartymi skrzydłami. A potem Północna Wieża uderzyła raz, dwa, trzy... dwanaście. I jeszcze raz. Trzynasty dźwięk przesunął się nad miasteczkiem, jakby ktoś przejechał palcem po krawędzi kryształowej miski. Nauczyciel w szkole Jagny urwał w pół zdania. Zegarek na jego nadgarstku drgnął i zaczął kręcić wskazówkami w przeciwną stronę, po czym wszystko znów potoczyło się normalnie, jakby nic się nie wydarzyło.
Po lekcjach Jagna znalazła na swoim ganku małe pudełko owinięte papierem w cienkie prążki. Nie było na nim adresu ani znaczka, tylko pojedyncza kreska narysowana ołówkiem, jak wskazówka kierująca kogoś dalej. W środku leżał kompas. Nie taki zwyczajny, gładki i grzeczny, ale ciężki i stary, z porysowaną szybką. Zamiast północy wyciśnięto na nim literę N jak na mapach, a sekundnik miał kształt srebrzystego piórka. Kiedy Jagna dotknęła metalowej obudowy, kompas cicho zabrzęczał jak owad za szybą.
Na dnie pudełka znalazła karteczkę, którą z początku wzięła za zagięty róg. Była ciepła, jakby ktoś trzymał ją chwilę w dłoni. Napisano na niej jedną linijkę, krzywym, ale pewnym pismem: zanim zegar nauczy się biec, ktoś musi odważyć się stanąć.
Jagna odwróciła kompas. Strzałka uporczywie pokazywała kierunek, który prowadził prosto ku rynkowi. Ku Wieży. Zanim zdążyła porządnie się zdziwić, usłyszała za płotem tupot tenisówek i chichot, który znała na pamięć.
— Jagna! — Olek przeskoczył dwie deski naraz i wpadł do ogrodu jak pociąg, który pomylił stacje. Miał dwanaście lat, sprytne ręce, które wciąż coś rozkręcały i składały, oraz plecak wypchany śrubkami, latarką i czymś, co wyglądało podejrzanie jak kawałek anteny od starego radia. — Słyszałaś? Trzynaste uderzenie! — Był czerwony z emocji. — W pracowni pana Szczurka wszystkie zegary zaczęły tykać jak szalone, a jeden... jeden zatrzymał się na dwanaście, chociaż włożyłem mu nową sprężynę.
Jagna uniosła kompas. Strzałka drżała i ani myślała zmienić kierunku.
— Znalazłam coś. I to nie jest zwykłe coś — powiedziała cicho i opowiedziała Olkowi o pudełku, o karteczce i o tym dziwnym brzęczeniu. Olek słuchał z otwartymi ustami.
— To jest plan! — rzucił, gdy skończyła. — Idziemy do Wieży. Teraz. Tylko... — spojrzał w niebo, gdzie chmury zawisły jak zawinięte białe chusty — może poczekajmy do wieczora. Mniej ludzi, mniej pytań.
Wieczór w Wrzosowicach zawsze był miękki i granatowy, jak koc, pod który wślizgują się koty. Kiedy zapalono latarnie, a okna sklepów zaświeciły ciepło jak rozgrzane bursztyny, Jagna i Olek ruszyli na rynek. Północna Wieża wyglądała z bliska jak wielka stalowa igła wbita w bruk. Jej metalowe drzwi miały klucznik w kształcie gwiazdy, a nad nimi wisiała tabliczka z wyblakłym napisem, którego nikt nie czytał, bo wszyscy znali go na pamięć: Wstęp wzbroniony.
— To tylko słowo — mruknął Olek i przyłożył ucho do drzwi. — Słyszysz?
Jagna słyszała. Bardzo cichy, zbyt równy dźwięk, jak oddech śpiącego, który stara się udawać, że śpi mocniej, niż naprawdę. Kompas znów zabrzęczał, strzałka drgnęła i... wskazała klucznik. Jagna przyłożyła obudowę do gwiazdy. Przypominało to przykładanie skorupy od orzecha do jej drugiej połówki. Coś kliknęło, ale nie jak w zamku, raczej jak w puszce pełnej starych monet. Drzwi uniosły się o milimetr i rozsunęły z przeciągłym westchnieniem.
W środku pachniało smarem, rdzą i deszczem, który kiedyś przedarł się przez dach i zamyślił w szczelinach. Kręte schody ze śliskimi stopniami pięły się w górę. Jagna ujęła kompas dwoma palcami. Był cieplejszy niż przed chwilą. Olek włączył latarkę. W świetle pojawiły się numerki pomazane kredą na ścianie: X, XI, XII... a potem, wyżej, drobny dopisek, jakby naniesiony w pośpiechu: 13.
— Ktoś tu był — szepnął Olek. — I miał pośpiech.
Im wyżej, tym bardziej czuło się, że Wieża jest żywa. Gdzieś powyżej kogoś rozśmieszył przeciąg; w szczelinach między cegłami zagnieździły się jerzyki, które zapadły w ciszę, słysząc kroki. Raz wymknęło się spod belki niewielkie piórko i wylądowało Jagni na ramieniu. Było srebrne, jak wskazówka jej kompasu.
Mechanizm zegara zajmował całe piętro niczym metalowy las. Zębatki były większe niż koło od roweru, a wały i sprężyny wyglądały na dość silne, by napędzić karuzelę. Pośrodku stała potężna skrzynia, w której coś brzęczało, i gruby sznur prowadzący w górę do dzwonów. Jagna przygryzła wargę. Sznur lekko drgał, chociaż nie wiało. Jakby ktoś bawił się nim na poddaszu.
Za mechanizmem, tuż pod tarczą zegara, wisiała okrągła płyta z ciemnego metalu. Nie miała klamki. Na środku, na tle płowego kurzu, odcisnął się wzór pióra. Pod nim widniało płytkie zagłębienie, dokładnie w kształcie kompasu.
— Chyba narysowali nam instrukcję — wymamrotał Olek. — Tylko czy to mądry pomysł?
Kompas w dłoni Jagny wyraźnie tykał, choć nie miał trybików, które tak tykają. Jagna uniosła go i przytknęła do zagłębienia. Metal był chłodny, ale od środka czuć było ciepło, jakby ktoś po drugiej stronie też trzymał dłoń na tej samej płycie.
W tej chwili Wieża westchnęła. Nie było to zwykłe przeciągnięcie się desek. Cały budynek uniósł się o włos, jak żaglowiec na fali, a potem opadł. Zębatki zazgrzytały łagodnie. Strzałka kompasu, ta w kształcie piórka, zatrzęsła się i wskazała pionowo do góry. Olek przesunął się bliżej Jagny tak, że ich łokcie dotknęły się, ciepło w ciepło.
— Jeśli mamy to zrobić, to teraz — powiedział, bardziej do siebie niż do niej.
Nad nimi rozległ się dźwięk, od którego skóra stanęła Jagni w gęsiej skórce. Jedno uderzenie dzwonu, czyste i okrągłe jak kropka na końcu zdania. Potem drugie. I trzecie. Kiedy naliczyli dwanaście, Jagna i Olek spojrzeli na siebie. W ich oczach odbijały się aż dwie tarcze: ta wielka, przez którą wpadał bladoniebieski blask, i ta mała, którą Jagna trzymała w dłoni.
Wieża wzięła wdech. Powietrze zgęstniało, jak w upalny dzień nad wodą. W tym spowolnieniu Jagna dostrzegła, że kurz zawisł w miejscu, a nitka pająka zawirowała jak zawieszona w bursztynie. Przesunęła kompas odrobinę w prawo.
Metalowa płyta drgnęła. Najpierw ledwo, leniwie, o włos. Potem zdecydowanie, aż rozległo się ciche szczęknięcie, jak od odsuwanego zasuwka. Przez wąską szczelinę buchnął chłód, chociaż w Wieży zrobiło się właśnie duszno. Z tej szpary popłynął też błękitny poblask, nie taki, jaki dają latarnie czy księżyc, lecz głębszy, jak z dna studni.
— Słyszysz? — spytał Olek, a Jagna chciała zapytać o co, kiedy to usłyszała.
Kroki. Bardzo ciche, jakby ktoś chodził boso. Nie po drewnie i nie po kamieniu. Jak po szkle. To coś poruszało się tuż za płytą.
— Jagna — powiedział głos. Nie był głośny, a jednak brzmiał jej w czaszce jak echo. Nie potrafiła powiedzieć, czy to głos dziecka, czy dorosłego. Mógłby należeć do kogoś, kogo znała od zawsze i do nikogo jednocześnie.
Strzałka kompasu zaczęła wirować jak szalona. Olek odruchowo położył dłoń na dłoni Jagny, jakby bał się, że kompas wyskoczy i potoczy się gdzieś między tryby. Płyta odsunęła się o centymetr. Potem o dwa. Chłód zamienił się w powiew, który pachniał czymś, co nie przypominało żadnego znanego zapachu, a jednocześnie było znajome jak kołysanka. Nad ich głowami, tam, gdzie wisiał dzwon, rozległ się cichy dźwięk, jakby ktoś wziął oddech przed kolejnym uderzeniem.
Jagna wciągnęła powietrze, czując metaliczny smak na języku, i zaczęła dociskać kompas do gniazda, gdy nagle po drugiej stronie coś zatrzeszczało jak rozrywana tkanina, a cienki promień błękitnego światła przeciął ciemność mechanizmu jak igła tuż nad ich dłońmi.
Author of this ending:
English
polski
What Happens Next?