Liście tańczyły na wietrze jak pomarańczowe konfetti, a całe miasteczko pachniało cynamonem, pieczoną dynią i mokrym drewnem. Na wzgórzu, nad rynkiem z lampionami, sterczała Miejska Biblioteka — wysoka willa z wieżyczką, srebrnymi rynnami i oknami, w których odbijały się chmury. Tego wieczoru, w Halloween, jej drzwi były udekorowane girlandą z suszonych liści i drobnymi lampkami w kształcie nietoperzy.
— Nareszcie! — szepnęła Lena, poprawiając opaskę z papierowym piórem we włosach. — Pani Klementyna mówiła, że „Noc Czytań” w tym roku będzie wyjątkowa.
Olek, z plastikową peleryną czarodzieja, udawał, że zjada strach — chociaż jego latarka w kształcie kota co chwila zdradzała lekkie drżenie dłoni. Jagoda miała na sobie sweter z naszytymi gwiazdami i plecak, który zapięła tak starannie, jakby wybierała się na wyprawę w góry.
W bibliotece było cieplej niż na zewnątrz. Z sufitu zwisały papierowe księżyce, a między regałami stały pękate dynie z wyciętymi uśmiechami. Pani Klementyna, w fioletowej pelerynie i z dzwoneczkami przy mankietach, przechadzała się po sali, rozstawiając miski z jabłkami i kubki z herbatą.
— Moje gwiazdy czytelnicze! — zawołała, gdy tylko ich zobaczyła. — Świetnie, że jesteście wcześnie. Mam dla was zadanie. Ktoś oddał dziś książkę, a w środku znalazłam to.
Położyła na dłoni mosiężny klucz na czarnej wstążce. Klucz był ciężki, gładki od dotyku i miał główkę w kształcie pióra.
— Bez kartki, bez nazwiska. Tylko klucz. — Pani Klementyna ściszyła głos. — Zaniosłabym go sama, ale muszę dopilnować czajnika. Zanieście go, proszę, do Gabinetu Katalogów na piętrze i połóżcie na biurku. Tylko grzecznie — i proszę, nie otwierajcie niczego. Ten gabinet jest... hm... drażliwy.
— Drażliwy? — powtórzył Olek, jakby smakował to słowo. — Jak kot, który nie chce, by go drapać?
— Dokładnie tak — uśmiechnęła się tajemniczo pani Klementyna i już biegła do kuchennego kąta, gdzie syczała woda.
Lena przejęła klucz. Był chłodniejszy niż jej palce. Pokazała go przyjaciołom i uniosła brew.
— To tylko podróż na górę. W tę i z powrotem. — Jagoda popchnęła Olka lekko łokciem. — Damy radę.
Schody na piętro skrzypiały, jakby przypominały sobie dawno zapomnianą melodię. Na ścianach wisiały stare portrety bibliotekarzy. Jedni uśmiechali się dobrotliwie, inni patrzyli spod krzaczastych brwi, jakby coś oceniali. Pośrodku korytarza stał zegar z kukułką, która milczała, ale wahadło raz po raz tykało: tik-tak, tik-tak, jak ciche podskoki serca.
Na końcu korytarza, za matową szybą, widać było drzwi z napisem: Gabinet Katalogów. Lena nacisnęła klamkę — ani drgnęła.
— Klucz — podsunął Olek. — Wygląda jakby pasował.
Wsunęła piórkowy klucz do zamka. Pasował idealnie. Zamek westchnął i ustąpił. W środku pachniało kurzem, lawendą i atramentem. Biurko z ciemnego drewna uginało się pod ciężarem szuflad, starych kart katalogowych, piór i kałamarzy. Na regałach równo stały pudła z etykietami: „Autorzy A–D”, „Mapy”, „Rękopisy — dział dziecięcy”. Na ścianie ktoś kiedyś przyczepił pióro do gwoździka — wisiało teraz jak strzałka pokazująca w dół.
— Dziwne — zauważyła Jagoda, zerkając na podłogę. — Tu, przy biurku, nie ma kurzu. A nikt tu nie chodzi, prawda?
— Ktoś jednak chodzi — szepnął Olek, wskazując cienką smugę między drzwiami a biurkiem, jakby ktoś często przeciągał tam dłonią. — Albo coś.
Lena położyła klucz na blacie. Obok stał stos kart katalogowych przewiązanych sznurkiem. Na wierzchu, nie do końca przyciśnięta, leżała jedna karta z ręcznie narysowanym piórem i strzałką. Strzałka wskazywała regał po lewej — półkę oznaczoną literą „P” i numerem 13.
— P jak pióro? — mruknęła Lena. — Albo P jak... Półka, na której ktoś czegoś szukał.
Podeszli do półki P13. Stały na niej atlasy, stare kalendarze i coś, co wyglądało jak bardzo gruby zeszyt bez tytułu. Miał oprawę z ciemnozielonego materiału i lekkie wgniecenie w miejscu, gdzie powinien być napis. Lena ostrożnie wsunęła palce pod grzbiet, żeby go wysunąć.
Coś cichutko kliknęło. Półka poruszyła się jak oddech i odsunęła o kilka centymetrów, odsłaniając wąskie przejście między regałem a ścianą.
— No nie... — Olek dotknął ściany. — Naprawdę? Ukryte przejście? W prawdziwej bibliotece?
Jagoda rozejrzała się, jakby sprawdzała, czy ktoś ich obserwuje. Z korytarza dobiegało tylko tykanie zegara i dalekie brzęczenie rozmów z dołu.
— Pani Klementyna mówiła, żeby nic nie otwierać — przypomniała cicho.
— Ale to się samo otworzyło — zauważyła Lena. — I chodziło tylko o odłożenie klucza. Klucz już leży. Tylko zerknijmy. Dwa kroki. Jeśli będzie strasznie, wracamy.
Olek włączył latarkę-kota. Jej złociste światło zmieniło kurz w cekiny. Wcisnęli się w przejście, które pachniało starym papierem i chłodem. Na ścianie, na wysokości kolan, biegły w dół wąskie schodki, przecinając ciemność jak ścieżka wyrzeźbiona w książce. Piora oznaczone strzałkami co kilka stopni świeciły lekko w półmroku — ktoś narysował je kredą, która w świetle latarki mieniła się jak rybie łuski.
Schodzili powoli, ostrożnie, licząc stopnie. Droga skręcała, a potem jeszcze raz. Słychać było tylko ich oddechy i cichutkie trzaśnięcia drewna, które zmienia temperaturę. W końcu schodki wypuściły ich do małego pomieszczenia pod schodami — tak małego, że Olek musiał schylić głowę. Na środku stał niski stolik, a na nim szklana latarnia z opalizującymi ściankami. Obok, na ziemi, stała drewniana skrzynia. Na wieku wyrzeźbiono to samo pióro co na kluczu.
— Patrzcie — Jagoda przysunęła latarkę bliżej. — To nie jest zwykła latarnia.
Rzeczywiście, w środku latarni nic nie było — żadnej świecy, żadnego knota. A jednak jedna ze ścianek była cieplejsza w dotyku, jakby ktoś przed chwilą do niej szeptał. Lena położyła na niej dłoń i natychmiast zabrała.
— Ciepła — mruknęła. — I... słyszeliście?
Wszyscy zamarli. Przez sekundę wydawało im się, że to szmer kart przewracanych w bardzo grubym tomie: szybki, ale dokładny. Potem ucichło.
— To pewnie wiatr — wymamrotał Olek, choć w pomieszczeniu nie było skąd wziąć wiatru. — Albo ten zegar na górze tak dziwnie gada przez ściany.
Lena klęknęła przy skrzyni. Zamek miał kształt pióra, a w jego środku błyszczało coś jak maleńkie oku — pasujące do wąskiej szczeliny w kluczu.
— Ten klucz... — spojrzała na Jagodę. — Myślisz, że to do niej?
Jagoda ugryzła wargę. — Mieliśmy położyć go na biurku i już. Ale... — zerknęła na latarnię, która odrobinę zaparowała od środka, jakby ktoś dmuchnął w szybkę. — Co, jeśli ktoś zostawił tu ślad, żebyśmy go znaleźli? Ta karta, strzałki, pióra...
— Zostawili albo ktoś to ciągle układa — dodał Olek, bo pod stolikiem leżał jeden z tych samych sznurków, co na biurku. — Może to pani Klementyna przygotowała jakąś grę na Halloween?
— Pani Klementyna ma mnóstwo pomysłów, ale mówiła „nie otwierajcie”. — Jagoda spojrzała na przyjaciół. — Tylko że nie mówiła „nie schodźcie”.
Olek i Lena wybuchnęli krótkim, nerwowym śmiechem. Lena wzięła głęboki oddech.
— Dobrze. Wkładam klucz i jeśli coś zaskrzypi, jeśli cokolwiek nam się nie spodoba, od razu wracamy. Olek — latarka. Jagoda — licz, ile razy cokolwiek stuknie. Tak na wszelki wypadek.
— Sto? — próbował żartować Olek, ale jego głos był odrobinę za wysoki.
Lena uniosła klucz. W świetle kotolatarki błysnął jak rybia łuska. Wsunęła go delikatnie do zamka. Zamek przyjął go bez oporu — aż nazbyt gładko. Metal był chłodny, ale trzonek klucza ciepławy, jakby ogrzany czyjąś dłonią przed chwilą. Lena spojrzała na przyjaciół. Kiwnęli głowami.
— Raz — szepnęła Jagoda i zacisnęła palce na pasku plecaka.
Lena obróciła klucz o ćwierć obrotu. Coś w skrzyni drgnęło, tak cicho, że mogło się wydawać, że to tylko wyobraźnia. Olek przełknął ślinę. Latarka na sekundę zamigotała, jakby w pomieszczeniu zabrakło powietrza.
— Dwa — policzyła szeptem Jagoda, choć nic nie stuknęło, tylko ich serca.
Lena miała już zrobić kolejny ruch, gdy latarnia na stole, ta pusta i niemożliwa, zapaliła się od środka miodowym światłem. Bez ognia. Bez smugi dymu. Ciepło rozlało się po ich dłoniach, po twarzach, po drewnianym wieku skrzyni. Na ścianie zatańczył cień — wysoki, smukły i niepodobny do żadnego z nich. Zatańczył, a potem się zatrzymał, jakby słuchał.
— Słyszeliście to? — wykrztusił Olek.
Usłyszeli. Tę samą melodię, którą śpiewały schody: skrzypnięcie, ale nie takie zwykłe. Jakby ktoś dopasowywał kroki, stawiając je bardzo ostrożnie na stopniach tuż za nimi.
— Trzy — wypowiedziała Jagoda, teraz już bez żartów.
Lena obróciła klucz odrobinę dalej. Zamek kliknął głośniej. Skrzynia ustąpiła o włos. Latarnia zamigotała tak, że na ścianie cień sięgnął niemal sufitu.
— Halo? — zawołała odruchowo Lena w kierunku schodów. — Pani Klementyno?
Z góry nikt nie odpowiedział. Z dołu dochodziły tylko przytłumione śmiechy i brzęk łyżeczek o porcelanę, jakby druga część biblioteki należała do zupełnie innego świata.
— Nie jesteśmy sami — wyszeptał Olek, bardziej do siebie niż do reszty.
W tej samej chwili coś zapukało w wieko skrzyni. Raz, zdecydowanie. Potem drugi raz, cichszy, jak echo po pierwszym. Latarnia rozjaśniła się tak, że ich własne cienie zniknęły.
— Cztery — wydusiła Jagoda, choć policzyć już chyba nie było potrzeby.
Lena poczuła, jak klucz delikatnie obraca się sam, jakby ktoś trzymał go po drugiej stronie zamka. Przez szparę buchnęło chłodne powietrze, pachnące atramentem i jesienią. I wtedy, nad ich głowami, na schodach, coś miękko postawiło stopę na kolejnym stopniu, a cień na ścianie zrobił krok naprzód.