Na Szmaragdowej Ulicy liście wirowały jak płatki pomarańczowego konfetti. Mgła snuła się nisko przy ziemi, lśniąc jak srebrna wstążka, a co kilka kroków rozświetlały ją dyniowe latarnie z uśmiechami wyciętymi tak krzywo, jakby śmiały się do psikusów. Było Halloween — to jedyna noc w roku, kiedy nawet najciszej skrzypiąca furtka brzmiała jak początek opowieści.
Lena miała dziesięć lat, czarne włosy związane w wysoki kucyk i pelerynę, której kaptur kończył się miękkimi uszami nietoperza. Olek, starszy o rok, dumnie niósł swój własnoręcznie zrobiony kostium ducha: prześcieradło, które pani Kasia z czwartego piętra pomogła mu przyciąć prosto, i tenisówki w neonowych sznurówkach, które o niczym nie potrafiły milczeć. Obok nich truchtał Fistaszek — kundelek o uszach jak skrzydła motyla i opasce z odblaskową kością.
— Jeszcze ten zakręt i mamy ostatni dom. Potem wracamy i segregujemy — decydowała Lena tonem szefowej wyprawy, podrzucając rączką latarenkę z dyni. — Czekolady do jednej miski, żelki do drugiej, a cuksy... no, zobaczymy.
— Aha. I żadnego wymieniania się za rodzynki — zastrzegł Olek, który uważał rodzynki za największe nieporozumienie wszech czasów.
Za zakrętem zaczynała się najdziwniejsza część ulicy — ta, gdzie stara wierzba nadgryzała niebo swoimi gałęziami. Schylone jak ramiona, szeptały o czymś, czego nikt nie chciał słuchać po zmroku. Tam stał Dom pod Wierzbą: rozległa, nizka willa z wieżyczką, na której okno miało w zwyczaju jarzyć się 31 października, nawet jeśli reszta okien była martwo ciemna. Dorośli mówili, że to złudzenie, że to latarnia uliczna odbija się w szybach. Dzieci wolały wierzyć w inne wersje — w te z gumowym dreszczykiem.
— Widzisz? — szepnęła Lena. — Znowu się świeci.
Istotnie, w oknie wieżyczki czaił się delikatny, niebieskawy blask, jakby ktoś położył tam latarenkę dla czytania w sekrecie. Na bramie, obok pordzewiałej kłódki, wisiał krzywo przewiązany sznur białych chorągiewek z bibuły. I coś jeszcze: na haku od furtki tkwiła koperta z papieru, który wyglądał jak zrobiony z ususzonych liści klonu. Zalakowano ją pieczęcią w kształcie dyni.
— To pewnie jakaś dekoracja — mruknął Olek, ale jego głos nie był aż tak pewny, jak brzmienie słów.
Lena już sięgała. Oderwała pieczęć palcem ubrudzonym w sztuczną krew (żelową, malinową, bezpieczną) i wyjąła karteczkę. Na cienkim papierze, pokrytym drobnymi kropeczkami od deszczu, ktoś narysował mapkę Szmaragdowej Ulicy. Ołówkowa strzałka prowadziła przez bramę, wokół pnia starej wierzby, aż pod ganek. Pod spodem krążył napis zawirowany przez wiatr:
„Kto liczyć się nie lęka i ma w sercu odwagę,
Niech zapuka trzy razy, gdy księżyc gra w trawę.
Gdy wskazówki się zbiegną — znajdziesz, czego trzeba.
Ale jeśli pobłądzisz, wierzba westchnie do nieba.”
— To... brzmi jak zaproszenie — powiedziała Lena. W jej oczach błysnęła iskra, którą mama nazywała „przebłyskiem pomysłu”.
— To brzmi jak coś, co mama kazałaby mi odłożyć i iść do domu — odparł Olek. Fistaszek kichnął, jakby chciał podsumować: „Tego nie było w planie”.
Wtedy przez gałęzie przewiał dłuższy podmuch. Chorągiewki zaszeleściły, furtka wydała z siebie przeciągłe „iiiiik” — i ustąpiła pod lekkim pchnięciem Leny. Z wnętrza ogrodu powiało chłodnym powietrzem o zapachu mokrego drewna i jabłek. Jakby ktoś niedawno piekł szarlotkę i uchylił okno.
— Tylko zajrzymy — zdecydowała Lena i, zanim Olek zdążył wytłumaczyć, że „zajrzymy” zwykle zmienia się w „wpakujemy się po uszy”, wsunęła się przez furtkę.
Ścieżka z kamieni mieniła się od porzuconych liści, które świeciły w księżycu jak bursztyny. Wierzba szumiała cicho, jak staruszka opowiadająca historię bez słów. Fistaszek stawiał łapy ostrożnie, raz po raz nasłuchując. Gdy dotarli do ganku, dostrzegli, że na progu stoi dyniowa latarenka z wyciętym wzorem zegara. Wskazówki, zrobione z patyczków, pokazywały siedem i trzynaście.
— Siedem trzynaście? — Olek skrzywił się. — Przecież nie ma takiej godziny.
— Może to kod — Lena z błyszczącymi oczami pochyliła się nad dynią. — Siódma litera alfabetu i... trzynasta... G i M? Albo... — urwała, bo coś po drugiej stronie drzwi zaskrzypiało.
— To wiatr — wyszeptał Olek. „To na pewno wiatr”, powtarzał sobie w myślach trzy razy szybciej, niż potrafił powiedzieć na głos.
— Albo ktoś, kto wie, że przyjdziemy — odpowiedziała Lena i zapukała trzy razy, dokładnie tak, jak brzmiał wierszyk.
Łomot był głośniejszy, niż się spodziewali. Po chwili odpowiedziało mu echo, a potem — niski, prawie niezauważalny stukot, jak kroki liczone pod dywanem. Drzwi odsunęły się bezszelestnie, jakby uczyły się pływać w powietrzu, i stanęły uchylone na szerokość dłoni. Z wnętrza domu mrugnęło światło.
— Halo? — zawołała Lena, zaglądając do środka. — Jest tam ktoś? To nie psikus?
W korytarzu pachniało kurzem, ale takim domowym, z domieszką cynamonu. Na ścianach wisiały portrety w owalnych ramach — nie straszne, nie groźne, raczej zadumane, jakby portretowani prosili o ciszę w bibliotece. Między nimi rozciągały się girlandy z bibuły z małymi nietoperzami. Na commodzie stały słoiki z zapalonymi świeczkami, a na jednym leżał stosik świeżo naostrzonej kredy w różnych kolorach.
— Ktoś to przygotował — szepnął Olek. — To wygląda... ładnie.
— A jednak trochę tak, jakby dom nas zjadł odrobinkę — mruknęła Lena, ale wślizgnęła się do środka pierwsza. Fistaszek po dwóch sekundach wahania podreptał za nią, zostawiając na progu ślad z błotnych łapek.
Drzwi domknęły się same. Bez trzasku, bez przeciągu. Po prostu „pstryk” — i zapadła miękka cisza. Gdzieś blisko, a jednocześnie jakby z górnego piętra, rozległo się tykanie. Jedno wolne, drugie szybkie, trzecie tak równe, że mogło być metronomem do lekcji fortepianu. Zegarów musiało być tu dużo — każdy mówił w swoim rytmie.
Na stoliku przy wejściu leżała kolejna karteczka. Lena przeczytała półgłosem:
„Pierwsze zadanie:
Znajdź sześć duszkowych światełek, co świecą jak wrzos,
Ustaw czas na zegarze i przejdź dalej w rados.
Nie zbłądź przy schodach, gdzie cień bywa dłuższy,
Bo wierzba dmuchnie i zgasi wam różne odważne myśli.”
— Rymowanie nie jest mocną stroną autora — szepnął Olek. — Ale „sześć światełek” brzmi łatwo. Prawda?
W koncie korytarza, tuż nad koszem na parasole, zamigotało coś błękitnego. Maleńka łezka światła, jak świetlik zrobiony z cukru. Po chwili drugie światełko wynurzyło się spod schodów, trzecie zajrzało zza portretu pana z wąsami. Unosiły się leniwie, jakby ktoś wypuścił z dłoni sześć baloników i zapomniał, że powinny iść w górę.
Lena ostrożnie wyciągnęła dłoń do najbliższego. Ciepłe. Lżejsze od piórka. Przylgnęło do jej rękawa, zostawiając na materiale iskrzący ślad. Fistaszek najpierw warknął, potem zawstydzony cmoknął światełko noskiem, bo pachniało jak lato zamknięte w słoiku.
— Jeśli zbierzemy sześć, może pokażą nam, który zegar ustawić — domyśliła się Lena, spoglądając na dyniowy czasomierz przy drzwiach. Jego patyczkowe wskazówki teraz drżały, jakby lada sekundę miały przeskoczyć.
— Albo ustawią się same — zawyrokował Olek i, żeby nie denerwować się myślą, że jest w starej willi po zmroku, zaczął liczyć światełka: — Raz... dwa... trzy...
Nagle tykanie ucichło. Wszystkie zegary naraz przestały mówić. Cisza spadła ciężko, jak płaszcz przemoczonej peleryny. Fistaszek napiął się, ogon natychmiast ustawił na baczność.
Z góry doleciał ich niski, długi skrzyp, jak przeciągnięcie dłonią po poręczy. Potem pojedynczy stuk — gdzieś na schodach. Jeden, drugi, trzeci. Lena uniosła wzrok, Olek przełknął ślinę, która nagle zrobiła się zbyt głośna.
Najstarszy zegar, stojący w cieniu pod wieżyczką, zaczął wybijać. Jedno uderzenie. Drugie. Trzecie. Przy czwartym mignęło przesłonięte światło — zgasło jedno z jarzących się słoików, jakby ktoś przeszedł obok. Przy piątym, u szczytu schodów, w ciemności zapaliły się dwie wąskie smużki bursztynowego blasku, jak guziki na mroku. Poręcz drgnęła.
— Halo? — odważył się Olek, choć jego głos wypadł z niego niższy niż zwykle.
W odpowiedzi rozległ się miękki, prawie czuły szept, który spłynął po schodach jak piórko: — Wejdziecie?
Zgrzytnął pierwszy stopień.