Srebrny róg fiordu
Mgła leżała nad fiordem jak wełniany płaszcz, a sól osiadała na wargach jak cukier. W Skjaldviku, osadzie wciśniętej między skalne ściany a wąską plażę, budowała się nowa łódź. Mężczyźni nitowali deski, kobiety gotowały smołę, a dzieci biegały z wiadrami i garściami lnianej przędzy. Młoty stukały, mewy krzyczały, a dym z palenisk pachniał żywicą.
— Jeszcze kawałek, Ivar! — zawołała Sigrid, podnosząc z piasku wypłukaną przez fale belkę. Miała dwanaście lat, włosy splecione w dwa grube warkocze i spojrzenie, które nie ślizgało się po rzeczach, tylko zaglądało pod nie.
Ivar, młodszy o dwa lata, przybiegł z kręgiem konopi na ramieniu. Był szybki, niecierpliwy i uważał, że najlepsze drogi to takie, których nie narysowano jeszcze na żadnej mapie.
— Torbjorn mówił, że wczoraj widział orkę przy skałach — wysapał. — I że w lodzie na północy słychać czasem pieśń.
Stary Torbjorn siedział nieopodal na skrzyni, dłubiąc nożem w drewienku. Z jego siwej brody kapały krople mgły; na szyi nosił sznur bursztynów i zębów fok. Spojrzał na dzieci spod krzaczastych brwi i uśmiechnął się tak, że zmarszczki ułożyły mu się wokół oczu jak promienie.
— Pieśń? — powtórzyła Sigrid. — Jaką pieśń?
— Taką, która budzi wiatr — mruknął. — Dawno temu, zanim wasz ojciec Harald postawił pierwszą łódź, żył żeglarz, co przyniósł z północy srebrny róg. Raz zadął i burza ucichła. Drugi raz zadął i prądy posłużyły mu jak uprząż. — Westchnął. — Trzeci raz nie zdążył, bo róg zniknął w jaskini pod lodem. Czasami morze samo oddaje, co zabrało.
— Dziwne opowieści dla dzieci! — burknął Harald, przechodząc obok z wiązką świeżych desek. Był silny jak młód dębu i zwykle mówił tylko tyle, ile trzeba. — Zamiast słuchać bajania, nosicie, co trzeba, i trzymajcie się z dala od dolnych grot. Pływy są zdradliwe.
Sigrid skinęła głową, choć w środku zapaliła się jej iskra ciekawości. Ivar skrzywił się, ale nic nie powiedział. Przy klifach faktycznie bywało podstępnie: woda podchodziła i opadała jak oddech wielkiej istoty, odsłaniając na chwilę kamienne półki, by zaraz wszystko znów przykryć.
Wieczorem sztorm przeszedł przez fiord jak bard przez świetlicę — szybko, głośno i z hukiem. Nocą wichura rozszarpała mgłę, a rano woda opadła wyjątkowo nisko. Skały, zwykle przykryte falami, błyszczały mokre i lśniące. Mech pachniał jak świeżo przecięte jabłko.
— Ivar — szepnęła Sigrid, stając nad krawędzią miękkiej ścieżki prowadzącej w dół, ku pieczarom. — Zobacz.
Tam, gdzie zwykle buchała piana, teraz czerniała szeroka szczelina. Z jej wnętrza płynął chłód, a na dnie, daleko, coś mignęło srebrzystym blaskiem, jak gdyby ktoś rozlał światło księżyca po kamieniach.
— Tylko na chwilę — zdecydował Ivar. — Zanim woda wróci.
Zsunęli się po śliskich głazach, trzymając się zakrzywionych korzeni jak uchwytów. Dłonie mieli zimne, ale oczy gorące z przejęcia. Jaskinia oddychała razem z morzem: z każdym uderzeniem fali w oddali w powietrzu drgał cichy pomruk.
Weszli głębiej, gdzie ściany były wygładzone przez setki zim i lata, a sufit połyskiwał od kropli jak od nieba pełnego gwiazd. Po porowatych kamieniach świeciły delikatnie siniejące glony. Na samym dnie, w niszy, leżał przedmiot owinięty w stwardniałą skórę, a obok niego — kamienna płyta z wyrytymi znakami.
— Ró… runy — powiedział z trudem Ivar, wymieniając litery jak smakołyki. — Niektóre znam ze świetlicy Torbjorna.
Sigrid przykucnęła i dotknęła skorupy skóry. Była chłodna i gładka. Ostrożnie podważyła brzeg nożem, którym zwykle obcinała suche zadziorne włókna konopi. Skóra puściła, a spod niej wyłonił się połyskliwy metal. Nie zwykła stal ani brąz. Srebrzysty, ale nie zimny, jakby w środku tliło się ciepło.
— Róg — wyszeptała. — Srebrny róg.
Przez krótką chwilę oboje milczeli, jakby ktoś spuścił na ich słowa futrzane zasłony. Róg nie był duży; pasował do dłoni jak pień do dłuta. Przy krawędzi połyskiwały cienkie wyryte znaki — fale, które przechodziły w wiatr, wiatr w ptasie skrzydła.
— Nie dotykaj! — Ivar chwycił siostrę za rękaw, ale było już za późno. Sigrid uniosła róg, a metal zadrżał w jej palcach, jakby właśnie się obudził.
Z głębi jaskini dobiegł dźwięk. Cichy, prawie niesłyszalny, ale czysty jak zamarzająca kropla. Dźwięk nie przypominał trąbienia, raczej pojedynczy szept morza. Runy na kamiennej płycie zabłysły na moment jaśniej, jakby płomień świecy poruszył się na wietrze.
— Sigrid — powiedział Ivar drżącym głosem. — Słyszysz?
Sigrid skinęła. Hartowne drewno drżało pod ich stopami — w rytmie jakiegoś dalekiego uderzenia. Szybko spojrzeli ku wejściu jaskini. Tam, gdzie osiadła mgła, wstęga światła przecięła wylot groty, a nad nią przesunęło się coś ciemnego.
Wspięli się na półkę, z której było widać fiord. Woda zaczynała wracać, powolna i zdecydowana. Na tafli, cicho jak lis, sunął długowiec. Jego żagiel miał barwę nocy, a na czole smoka wycięto znak pękniętego księżyca.
— Kruki Mrozu — wyszeptał Ivar, przypominając sobie szeptane przy ognisku opowieści Torbjorna. — Mówił, że ich żagle nie szeleszczą i że zawsze płyną pod wiatr.
Łódź nie była z ich osady. Nie słychać było śmiechu, śpiewu, uderzeń wiosłem o burtę. Tylko to ciche sunące przecięcie wody, jak nóż przechodzący przez skórę mleka. Na pokładzie widać było kilka sylwetek, nieruchomych jak posągi.
— Musimy ostrzec Skjaldvik — powiedziała Sigrid. — Ojciec jest na nabrzeżu.
W tej samej chwili róg w jej dłoniach znów zadrżał, jakby odpowiadał echo z oddali. Z fiordu dobiegł niski pomruk — nie grzmot, nie warkot, tylko dźwięk tak równy i głęboki, że czuło się go w kościach. Długowiec z czarnym żaglem jakby przyspieszył.
— Odłóż to! — Ivar próbował wyrwać siostrze róg, ale Sigrid cofnęła się o pół kroku, czując, że metal ledwo mieści się w jej dłoniach. Na kamiennej płycie przy ich stopach w jednej linii zabłysły trzy znaki. Pierwszy jak fala, drugi jak pióro, trzeci jak... płomień?
Woda wdarła się do jaskini gwałtowniej. Najniższa półka zniknęła pod lustrem, a zimny plusk sięgnął do ich kostek. Pomiędzy kroplami Sigrid usłyszała inny odgłos — miękki, ale ciężki, jak krok na mokrym piasku.
— Ktoś tu jest — Ivar spojrzał w głąb groty. W sinym blasku glonów dostrzegli zarys sylwetki.
Postać miała na ramionach wilgotny płaszcz z kapturem. Stała w cieniu, tak że nie było widać twarzy. Zatrzymała się przy płycie z runami i ułożyła dłoń nad znakami, nie dotykając kamienia, jakby słuchała, czy w nim coś bije.
Na zewnątrz długowiec zbliżył się do nabrzeża. Ktoś na pokładzie podniósł rękę i dał znak. W osadzie wciąż słychać było zwykłe dźwięki pracy — nikt jeszcze nie zauważył czarnej łodzi.
— Sigrid... — Ivar przez chwilę mówił bez głosu. — Co robimy?
Sigrid zacisnęła palce na srebrnym rogu. Czuła pod skórą delikatne, uporczywe drżenie, jak mrówki przebiegające po dłoni. Serce dudniło jej w piersi jak bęben.
Postać w kapturze uniosła głowę. W świetle odbitym od wilgotnej ściany błysnęło coś metalowego — może pierścień, może sprzączka. Kaptur poruszył się, a z ciemności popłynął cichy głos:
— Zostawcie róg. Albo go użyjcie. Ale zdecydujcie teraz, bo morze nie będzie czekało.
W tej samej chwili z fiordu rozległ się przeciągły, budzący dreszcze ton, a cień czarnego żagla przesunął się po wejściu do jaskini jak chmura przesłaniająca słońce.
Author of this ending:
English
polski
What Happens Next?