Nocny Tramwaj do Punktu Ciszy
Miasteczko Brzozówka miało zwyczaj trzeszczeć od wiatru jak stary zegar. Latem lipy szeptały nad brukiem, zimą śnieg skrzypiał pod butami, a wiosną rzeka mazgaiła się pod mostem, kręcąc bączki z piany. Na końcu ulicy Kolejowej, tam gdzie rośliny odzyskały teren po torach, stał zardzewiały słupek z przekrzywioną tabliczką: „Pętla Linii 0”. Nikt od lat nie widział tam żadnego tramwaju.
Mela mieszkała tuż obok, w domu o dachu tak skośnym, że wyglądał jak czapka elfów zsunięta na oczy. Miała dwanaście lat, kieszenie pełne spinaczy, kamieni w kształcie serc i miniaturowy notes. Jej młodszy brat, dziewięcioletni Gabryś, nosił ze sobą dzwoneczki, które brzmiały różnie w zależności od pogody. Mieli też kota. Kot nazywał się Fistaszek, udawał, że nic go nie obchodzi, ale zawsze zjawiał się tam, gdzie było najciekawiej.
Tego wieczoru, gdy niebo miało kolor jagodowego dżemu, Mela wspięła się na strych. Szukała latarki, a znalazła skrzynię, której nigdy wcześniej nie widziała. Na wieku ktoś wypalił: „Do użytku Linii 0”. Zamek ustąpił po jednym, niepewnym stuknięciu łokciem. W środku leżał stempel do biletów, pachnący deszczem i kurzem, oraz coś, co wyglądało jak papierowy ptak spięty srebrną agrafką.
– Gabryś! – zawołała. – Chodź to zobaczyć!
Brat wgramolił się na strych, a za nim – jak zwykle niby przypadkiem – Fistaszek. Mela uniosła papierowego ptaka. Dziób miał ostro zagięty, skrzydła ze znaków, które w słońcu znikają, a w cieniu pojawiają się z powrotem.
– To tylko origami – stwierdził Gabryś, choć jego dzwoneczki zabrzęczały tak, jakby miały inne zdanie.
Mela dotknęła agrafki. Ptasi dziób trącił jej palec, aż podskoczyła z zaskoczenia. Papier zaszeleścił, zwinął się i – ku ich zdumieniu – przemienił się w płaski, srebrzysty prostokąt. Był to bilet, błyszczący jak rybia łuska, z wytłoczonym napisem: „Tam i z powrotem. Pasażer: Mela + 1”. Pod spodem widniała pieczątka: „Linia 0 – Nocny Tramwaj”.
– To żart? – wyszeptał Gabryś. – Jakiś bardzo stary żart?
– Stempel – mruknęła Mela, wyciągając rękę po dziurkacz ze skrzyni. – Zobaczymy, czy działa.
Ścisnęła rączkę. Metal zaskrzypiał. Nie podsunęła biletu, a jednak rozległo się ciche „klik” i w powietrzu tuż nad ich głowami pojawił się… okrągły otwór, jak dziurka w kartce, przez którą widać kawałek innego nieba, nieco ciemniejszego i pełnego ruchliwych gwiazd. „Klik”, i otwór zniknął, jakby nic się nie stało.
– Słyszałeś? – Mela przełknęła ślinę. – Brzmiało jak… jak perony późną nocą.
Tego samego wieczoru, gdy rodzice krzątali się w kuchni, a w oknie odbijały się ogniki miasteczka, ratuszowy zegar zaczął wybijać godziny. Najpierw dwanaście. Potem… jedenaście. Potem dziesięć. Tykanie zwolniło, jakby ktoś grzebał przy sprężynach.
– Liczy wstecz – zauważył z łóżka Gabryś, gapiąc się w sufit. – To chyba nie powinno się tak dziać.
Mela nie mogła zasnąć. Światło księżyca przesuwało się po podłodze jak mleczna fala. Na biurku leżał bilet. Coś w nim drgało, jakby schowane w srebrze słowa porozumiewały się szeptem. Gdy zegar z wieży powiedział „dziewięć”, bilet lekko zadrżał i rozwinął rożek, pokazując maleńką strzałkę skierowaną ku oknu.
– Dobrze, dobrze – Mela wstała, narzuciła bluzę, wsunęła bilet do notesu i szturchnęła brata. – Ubieraj się. Idziemy na chwilę. Fistaszek, pilnuj, żebyśmy nie wrócili z pustymi rękami.
Kot zeskoczył z fotela i przeciągnął się, udając, że nic go to nie obchodzi. Po chwili był już przy drzwiach.
Ulica Kolejowa spała, ale jej sen był czujny. Bruk błyszczał, jakby ktoś wypolerował go nocą. Dawna pętla majaczyła w półmroku; pokrzywy skrywały kawałki torów, a na ławce pod wiatą leżała popękana gazeta sprzed dziesięciu lat. Latarnia mrugała. Nagle skuliła się w sobie i rozjarzyła jasno, jakby ktoś z oddali podłączył ją do innego, bardzo starego kabla.
Tabliczka nad słupkiem szarpnęła się i odwróciła. Z drugiej strony, tam gdzie kiedyś była reklama lemoniady, pojawiły się sztywne litery: „Nocny Tramwaj – Przyjazd: 0:07”.
– Nie ma torów – zauważył Gabryś, ale w tej samej chwili tuż przed ich butami wyrosły dwa lśniące pasy, jak ślad po ślimaku, tylko srebrny i prosty. Dźwięk nadszedł równocześnie: najpierw odległy, wysoki, jak smyczek przejeżdżający po kieliszku, potem coraz niższy, cięższy, aż drgnęła ławka.
Z mgły wypłynęło coś, co miało kształt tramwaju, ale nim nie było. Pudło pojazdu połyskiwało jak skórka nocnego owoca. Okna, zamiast odbijać miasteczko, pokazywały inne obrazy – ulicę pod wodą, alejkę z latarniami noszącymi abażury z liści, korytarz pełen drzwi, za którymi śpiewał wiatr. Na dachu kołysały się mosiężne poroża, a na czole świecił numer: 0.
Drzwi wysunęły się z miękkim westchnieniem. Z wnętrza powiało ciepłem i zapachem ozonu, mokrych map oraz pieczonych kasztanów. Na peron wyszła kobieta w granatowym płaszczu. Miała włosy o kolorze nocnych obłoków, a na czapce srebrny sznur zawiązany w węzeł bez początku i końca.
– Dobry wieczór, Pasażerowie – powiedziała głosem, który brzmiał jak dzwonki Gabrysia, tylko bardziej. – Pani Konduktor Lila. Linia 0 melduje się punktualnie.
Mela skinęła głową, nagle pamiętając maniery, o których zwykle przypominała jej babcia. – Dzień dobry. To znaczy… dobry wieczór. Chyba mamy bilet.
Podała srebrny prostokąt. Lila musnęła go palcami, a krótki błysk wbił w bilet trzy maleńkie dziurki układające się w kształt gwiazdozbioru. – Dwa miejsca. I jedno dla kota, jeśli będzie miał ochotę – dodała Pani Konduktor z uśmiechem, spoglądając na Fistaszka, który udawał, że nie słucha.
– Dokąd to jedzie? – zapytał Gabryś, odważny jak zawsze wtedy, gdy Mela robi się bardzo cicha.
– Jedziemy tam, dokąd trzeba. – Lila wzruszyła ramionami, a jej granatowy płaszcz zaszeleścił jak fale. – Dzisiejsza trasa obejmuje Punkt Ciszy, Wieżę Wiatrów oraz jeden postój na Żelaznych Łąkach. Ale zanim wsiądziecie, jest coś do przekazania.
Pani Konduktor wsunęła dłoń do kieszeni i wyjęła niewielkie pudełko, oklejone nalepkami z nazwami stacji, o których Mela nigdy nie słyszała: „Przypływ Pierwszy”, „Schody Nad Chmurami”, „Ciepłe Cienie”. Pudełko było lekkie, a gdy Mela je chwyciła, przez drewno przeszedł delikatny dreszcz.
– Co to? – zapytała, czując, że w brzuchu coś robi przewrót do tyłu.
– Rzecz do odnalezienia. – Lila spojrzała na nią poważniej. – W Punkcie Ciszy ktoś na was czeka. Potrzebuje od was tego właśnie pudełka. Nic trudnego, tylko trzeba je mocno trzymać i nie zaglądać przed czasem.
– Nie zaglądać? – powtórzył Gabryś, od razu ciekawszy o sto procent.
Pudełko znowu drgnęło, tym razem wyraźniej. Z wnętrza doleciało coś jak… dwukrotne, nieśmiałe zastukanie. Jakby ktoś pukał od środka końcem pióra. Fistaszek nastroszył ogon i fuknął, ale nie uciekł; wskoczył tylko na ławkę, żeby widzieć lepiej.
Zegar na ratuszu powiedział „pięć”. Litery na tabliczce pod dachem wiaty trzepotały, aż poukładały się w zdanie: „Wejście kończy się za: 4… 3…”
– Musimy już – odezwała się Lila, stając przy drzwiach. – Linia 0 nie znosi się spóźniać. W środku są siedzenia wyściełane mapami, bufet z kompotem porzeczkowym i przewodnik po ciszy, jeśli zechcecie.
Mela spojrzała na Gabrysia. On na nią. Od dziecka rozumieli się bez słów, ale teraz coś w spojrzeniu brata powiedziało jej jasno: „Jeśli nie pójdziesz, potem będziesz tego żałować do końca świata i jeden dzień dłużej”.
Pudełko ocieplało jej palce. Z wnętrza dobiegł szept – tak cichy, że mógł być tylko dźwiękiem, który ktoś pomyślał. I jednak Mela go usłyszała, czysto i wyraźnie, jak dźwięk dzwoneczków w mroźne popołudnie:
– Mela…
– Słyszałaś? – Gabryś wytrzeszczył oczy. – Powiedziało twoje imię!
– Dwa… – zabrzmiała tabliczka.
Z wnętrza tramwaju dobiegł śmiech, takim tonem, jakim śmiała się ich babcia, kiedy strzepywała z ciasta mąkę i mówiła: „Jeszcze jeden kawałek nic nikomu nie zaszkodzi”. Ale babci nie było tu od wiosny; przeprowadziła się daleko, nad morze.
Mela zacisnęła palce na pudełku. Pod stopami zamruczały świeże, srebrne tory. Zza szyb przewinęły się obrazy, które chciała zobaczyć bliżej: miasto pod wodą, gdzie w latarniach pływają ryby; ogród z drzewami, które rosną do środka ziemi. W tym samym czasie pod ich ławką cisnęła się woda z niewinnej kałuży i wyskoczyła z niej mała, srebrna rybka. Zawirowała, dotknęła końcówką ogona czubka buta Gabrysia i zniknęła, zostawiając kółeczko jak od pieczątki.
– Jeden… – powiedział zegar, jakby patrzył im przez ramię.
– Teraz – szepnęła Lila i wyciągnęła rękę. – Proszę wsiadać.
Fistaszek zrobił coś, czego Mela spodziewała się najmniej: zeskoczył z ławki, pomknął między ich nogami i z gracją, której nie widuje się u zwierząt, które twierdzą, że mają wszystko pod kontrolą, wskoczył do środka tramwaju jak cień i zniknął w półmroku.
– Fistaszek! – krzyknął Gabryś i rzucił się do przodu.
Mela chwyciła go za rękaw, pudełko ścisnęła drugą dłonią. Drzwi zaczęły się zwijać jak płatki kwiatu o świcie, a z wnętrza, z samego końca wagonu, dobiegło ich imiona wypowiedziane jednym, znajomym głosem, tak ciepłym, że wszystko wokół zadrżało jak powierzchnia herbaty: – Mela… Gabryś…
Author of this ending:
English
polski
What Happens Next?