Did You Know?

Nocne tropy nad Srebrnikiem


Nocne tropy nad Srebrnikiem
W Brzezinach, na skraju lasu, stały domy z czerwonymi dachami, a za nimi falowały pola i zapadała w mroku stara, pachnąca żywicą Borsucza Dolina. Srebrnik — wąski strumień z ostrymi zakrętami — biegł jak nitka cyny przez trawy, chlupotał o kamienie i rozsrebrzał noc, kiedy księżyc trzymał nad nim swój płatek. Zosia miała jedenaście lat, piegi jak ziarenka maku i gruby zeszyt, w którym rysowała tropy zwierząt oraz wklejała piórka. Jej młodszy brat, Staś, nosił wiecznie rozwiązaną sznurówkę i w kieszeni nożyk do strugania patyków. Z nimi wszędzie dreptał Bzik — kudłaty kundelek o uszach jak dwa liście topoli, które zawsze coś nasłuchiwały. Od tygodnia w Brzezinach działy się rzeczy, które wszyscy nazywali tylko jednym słowem: dziwne. Jakby noc zaczęła układać własne plany. W sadzie pana Grzelaka grusze traciły owoce nie w byle jakim porządku, lecz w równych trójkątach, jakby ktoś ćwiczył geometrię z gruszek. Na sznurze przy stajni znikały pojedyncze skarpetki — zawsze te z kolorowym paseczkiem. A mama Zosi pewnego ranka przesypała całą szufladę, bo zniknął pęk kluczy z czerwonym breloczkiem w kształcie serca. „Pewnie zagrzebałam w torebce” — mruknęła, ale torebka była jak zawsze: ciężka i pełna, a kluczy tam nie było. Tej nocy, kiedy wiatr śmigał po czubkach sosen, Zosia obudziła się, bo usłyszała stukanie. Nie takie zwykłe, deszczowe, tylko rytmiczne: trzy razy cicho, dwa razy głośno, przestój — i znów. Bzik podniósł głowę, aż jego liściaste uszy ułożyły się w trójkąty. Zosia podkradła się do okna. Księżyc przyczepił się do dachu starego młyna przy zakręcie Srebrnika, sprawiając, że koło wodne wyglądało jak ząbkowane oko. Coś drgnęło przy pomoście. Cień? Czy to tylko gałąź? Rano poszli z Stasiem nad wodę. Zosia niosła lupę i zeszyt, Staś patyk, a Bzik — siebie oraz to, że umie węszyć każdy krzaczek. Strumień szumiał jak czajnik, który zaraz ma gwizdnąć. W powietrzu unosił się zapach mięty, bo na zakolu rosła cała płachta dzikiej mięty i szorstko zanurzała liście w prąd. — Patrz — szepnął Staś i kucnął przy brzegu. — To nie jest pies. Na wilgotnym piasku, obok płaskiego kamienia, odciśnięte były ślady: pięć palców, wyraźne, z lekką błonką między nimi. Zosia przyłożyła dłoń dla porównania — jej palce wyglądały przy nich jak gałązki brzozy przy szerokich liściach łopianu. — Ani lis, ani sarna, ani borsuk — mruknęła. — Błonka… to musiało mieć słabość do wody. Bzik szczeknął raz i przestał, jakby mu było głupio. Jego nos powędrował do krzaka tarniny. Zosia dostrzegła na kolcach rozwichrzoną nitkę. Cieniutką, niebieską, połyskującą. Pociągnęła delikatnie. Ze środka gałązki wysunął się dłuższy kawałek nici, pachnący… mydłem w płynie? Miętą? Staś przyłożył nosek; Bzik kichnął. — To chyba z jakiejś siatki — ocenił Staś, mrużąc oczy. — Albo z reklamówki. Ale co robi na tarninie tak daleko od drogi? Zosia zapisała: „Błonka w śladach. Niebieska nitka na kolcu. Zapach: mięta. Nocne stukanie.” Potem dodała rysuneczki: falująca woda, koło młyna, mały księżyc. Po południu, kiedy słońce przytuliło się na chwilę do dachu ich domu, Zosia oznajmiła: — Idziemy o zmierzchu do młyna. Trzeba zobaczyć, co tam stuka. Powiemy babci, że wrócimy przed ciemnością. Bierzemy latarkę, gwizdek, sznurek i paczkę suchych jabłek dla Bzika, bo znowu będzie udawał, że umiera z głodu. — I nie wchodzimy do wody — dodał Staś, bo mama ciągle mu to powtarzała. — Ani na cienkie deski. Obiecujemy. Babcia spojrzała srogo, ale nic nie powiedziała. Tylko podała im dodatkową czapkę i kocyk: — Jakbyście musieli usiąść na zimnym kamieniu, żeby nam nie zachorowały nogi. Słońce chowało się za wzgórze tak wolno, jakby ktoś popychał je patyczkiem. Z krzaków dobiegł klangor żurawi, a nad głową przemknął nietoperz, zwinny jak złożona parasolka. Bzik stawiał kroki miękko, ogon trzymał nisko, ale oczy mu błyszczały jak dwa guziki. W szyi Zosi kołysał się gwizdek na sznurku, w kieszeni Stasia pobrzękiwała latarka. Gdy doszli do zakola Srebrnika, woda wydawała się ciemniejsza niż zwykle. Na środku nurtu sterczał pniak — jak wysepka, na której ktoś zostawił wąski patyczek. Koło wodne stało w bezruchu, chociaż słychać było cichy plusk, jakby ktoś niecierpliwie uderzał ręką w taflę. Z krzaków zaskrzeczała sroka i przefrunęła nad ich głowami. Miała w dziobie coś błyszczącego, co spadło i z brzdękiem potoczyło się po deskach pomostu. Kapsel po oranżadzie. — No to wiemy przynajmniej, kto gromadzi błyskotki — parsknął Staś, ale zaraz spoważniał. — A co z kluczami? Bzik zjeżył sierść na karku. Z jego gardła wydobył się tak cichy pomruk, że brzmiał bardziej jak pytanie niż ostrzeżenie. Z nieba spadł chłód, a od wody podniósł się zapach mule i mokrej kory. Zosia otuliła się kocykiem, po czym podniosła kapsel i położyła go na skraju pomostu. Bzik ostrożnie powęszył wzdłuż krawędzi. Nagle zatrzymał się przy jednej z desek i spojrzał na Zosię tak uważnie, jakby umiał mówić. — Co tam? — szepnęła. Kucnęła. Deska była przyszarzała od wilgoci, a tuż pod nią, u brzegu, coś cienkiego i metalowego ginęło w trawie. Zosia sięgnęła ręką, ale Staś chwycił jej nadgarstek. — Nie dotykaj. To wygląda jak drut. Podsunęli latarkę i włączyli ją na chwilę osłaniając światło rękawem. W wąskiej smudze ukazała się pętla. Drut cienki, ale mocny, lekko ukryty w trawach i przywiązany do palika. Ktoś najwyraźniej założył coś, co nie powinno być założone. Zosia poczuła, jak serce zaczyna bić zimniej, a Bzik skulił ogon, jakby coś przypomniało mu złe wspomnienie. — To nie jest dla ludzi — wyszeptał Staś. — Ale dla kogoś innego mogłoby być… — Przecież tu przychodzą piżmaki, czasem wydry — Zosia przełknęła ślinę. — Jeżeli nadepnie… W tej chwili rozległo się znów stukanie. Trzy razy cicho, dwa razy głośno, przestój. Z drugiej strony koła wodnego zaszeleszczały trzciny. Deska pod stopą Stasia zaskrzypiała. Chłopiec cofnął się o pół kroku. Księżyc wyszedł zza chmury, rozsypując srebrem kropki na falach. I wtedy z wody uniósł się łeb: gładki, z wąsami jak cieniutkie pędzelki, oczy błyszczące jak mokre koraliki. Przez ułamek sekundy wydawało się, że to tylko cień i odbicie. Ale nie — stworzenie zanurkowało, potem wynurzyło się znów, tym razem bliżej pomostu. W pysku trzymało coś, co bieliło się i migało czerwienią. — Widzisz? — Staś przechylił się, upierając dłoń na słupku. — To breloczek! Czerwone serce! Klucze! Zosia poczuła, jak krew uderza jej do policzków. — Mamo… — wyrwało jej się szeptem. Bzik napiął smycz tak, że Zosia musiała zacisnąć palce na uchwycie. Wydra — bo to musiała być wydra — spojrzała na nich tak, jak patrzy się na coś nieznanego: ciekawie, z czujnością, ale bez strachu. Obróciła głową, drobne krople odskoczyły od jej wąsów i zamigotały w świetle. I wtedy… Z trzcin dobiegł głuchy plask, jakby ktoś opuścił ciężki kij na wodę. Koło młyna drgnęło i poruszyło się leniwie o centymetr, potem o dwa. Na pniu pośrodku nurtu zamigotało coś jeszcze — cienki sznurek, wcześniej niewidoczny, lekko napiął się i poluzował. Stukanie znów wróciło: trzy cicho, dwa głośno. Sroka zakrakała nerwowo, jakby ktoś wszedł do jej spiżarni. A pętla z drutu, ta przy brzegu, nagle zadrżała, jak żywa, jakby odpowiadała na to całe zamieszanie. — Zosiu — Staś powiedział to takim głosem, którego Zosia u niego nie słyszała; głosem starszego chłopaka. — Ona płynie prosto na tę pętlę. Wydra zanurkowała na sekundę, wypłynęła jeszcze bliżej i poruszyła wąsami, jakby chciała powąchać powietrze. Pęk kluczy zadzwonił o herbaciany ząbek koła. Bzik skulił się, potem w jednej chwili wyrósł, jakby był sprężynką, i naprężył smycz tak gwałtownie, że Zosia zrobiła krok w przód. Deska jęknęła, zawahała się pod jej ciężarem. Od strony lasu doszło ciche, niskie pohukiwanie — tak poważne, że chłopcom z klasy Zosi od razu ugięłyby się kolana. Gdzieś w górze skrzydła sowy przecięły powietrze bezszelestnym ruchem. Zosia chwyciła ręką słupek, drugą zadarła do góry gwizdek. W gardle zaschło jej tak, jakby zjadła garść kredy. Przed nimi błysnął drut, cienki jak włos, i pofalował, kiedy prąd wody musnął go od spodu. Wydra wynurzyła się po raz trzeci, już tak blisko, że mogliby policzyć wszystkie krople na jej futrze. W pysku dalej trzymała klucze mamy, czerwone serce mignęło jak mała latarnia. Pętla drgnęła tuż przed wibrującym wąsatym nosem, a Zosia nabrała powietrza, żeby krzyknąć


Author of this ending:

Age category: 8-12 years
Publication date:
Times read: 2
Endings: Zero endings? Are you going to let that slide?
Category:
Available in:

Write your own ending and share it with the world.  What Happens Next?

Only logged-in heroes can write their own ending to this tale...


Share this story

Zero endings? Are you going to let that slide?


Write your own ending and share it with the world.  What Happens Next?

Every ending is a new beginning. Write your own and share it with the world.