Noc była chłodna jak łodyga dyni, a wiatr zasuszał liście klonów wzdłuż Dyniowej Alei, aż brzmiały jak szeleściasty chór. W oknach domów mrugały lampiony, a po chodnikach przemykały czarownice na miotle z włóczki, wampiry z gumowymi kłami i piraci z plastikowymi hakami. Całe Brzeziny pachniały gorącym kakao i pieczonymi pestkami dyni.
Zosia miała na ramionach srebrną pelerynę w gwiazdy i notes z ołówkiem w kieszeni – lubiła zapisywać wszystko, co niezwykłe. Maks, wyższy o głowę, wystroił się w strój rycerza z tekturową zbroją oklejoną folią. Na hełmie przyczepił świecącego nietoperza, który co jakiś czas opadał mu na nos. Ich młodsza kuzynka, Lena, była czarnym kotem z uszkami na opasce i wąsami narysowanymi flamastrem. Razem trzymali papierową mapkę z zaznaczonymi domami, gdzie rozdawano najlepsze krówki.
Jeszcze zanim zapełnili torby cukierkami, Maks pokazał palcem wzgórze za miasteczkiem. Pośród czarnych gałęzi wyrastała tam wieża starej biblioteki – tej z witrażami i zegarem, który od dawna stał.
– Mówią, że w Halloween bije trzynasty raz – szepnęła Lena z błyskiem w oku.
– Zegary nie biją trzynastki – prychnął Maks, choć zacisnął palce mocniej na rękojeści tekturowego miecza.
– A jeśli to nie zwykły zegar? – Zosia uśmiechnęła się niepewnie. – I tak mieliśmy przejść tędy. Zobaczcie, na wieży pali się światło.
Dopiero teraz dostrzegli zielonkawy poblask na najwyższym oknie, jakby ktoś zasłonił lampę szkłem butelkowym. W tym momencie zza ogrodzenia wyskoczył prawdziwy kot – czarny, z białą łatką pod brodą, jakby miał miniaturową muszkę. Usiadł na murku i zamrugał do nich żółtymi oczami, po czym zeskoczył i ruszył w stronę biblioteki.
– On nas zaprasza! – pisnęła Lena, a jej ogonek z filcu zakołysał się energicznie.
– Przecież jest znak, że remont. – Zosia wskazała tabliczkę „Wstęp wzbroniony” przy bramie, ale akurat wtedy brama zaskrzypiała i uchyliła się sama, jakby ktoś pociągnął za niewidzialną klamkę.
Przyjaciele wymienili spojrzenia. W końcu to była tylko biblioteka, a oni mieli zajrzeć z progu i zawrócić. Tak postanowili. Kot poprowadził ich przez zarośnięty dziedziniec, gdzie w kałuży kołysały się odbicia witraży: liście, gwiazdy i dynie w intensywnych barwach. Na drzwiach wisiał mosiężny kołatka w kształcie sowy. Gdy Zosia dotknęła jej piór, metal był ciepły jak termos z herbatą.
– Dziwne – mruknęła. – Przecież tu nikogo nie ma.
Kot miauknął krótko i wskoczył na parapet. Sowa-kołatka poruszyła się bez niczyjej pomocy i drzwi odskoczyły o centymetr, zostawiając wąską szczelinę. Z wnętrza napłynął zapach kurzu, skóry i zimy.
– Tylko zerkamy – ustaliła Zosia i wsunęła się do środka, a za nią Maks i Lena.
Hol był wysoki jak sala gimnastyczna w ich szkole. Po ścianach pięły się półki, na których piętrzyły się opasłe tomy. Witraże na klatce schodowej rzucały na posadzkę kolorowe plamy. Gdzieś dalej, w cieniu między regałami, coś cicho zabrzęczało, jakby poruszono stary żyrandol. Na stojaku przy wejściu leżały zakładki w kształcie liści, a na tablicy z rozkładem sal ktoś kredą dopisał falowanym pismem: „Uwaga: nocne czytanie odwołane z powodu przeciągów”.
– Przeciągi? – powtórzył Maks. – Przeciąg to co, nie lubi czytać?
Zosia przycisnęła palec do ust. Kiedy zrobiła krok, pod butem zaskrzypiał papier. Podniosła go – to była strona wyrwana z bardzo starej książki, z poszarzałymi brzegami. Na środku widniały rymy nadpisane innym atramentem, świeższym:
„Gdy dyni płomień mruga, a wiatr z liśćmi gra,
Szukaj okna sowy, co dłużej nie spa.
Gdzie trzynasty oddech wtula się w kurz,
Pod gwiazdą z metalu odnajdziesz klucz.”
– Gwiazda z metalu… – Lena uniosła wzrok. – Zosiu, twoja zakładka!
Zosia wyjęła z kieszeni swoją ulubioną zakładkę w kształcie gwiazdy – cienką, srebrną, po babci. Metalowy brzeg był zimny i gładki, jakby czekał na właśnie tę chwilę. Kot skoczył na schody i spojrzał w górę, po czym szybko przeskakiwał po stopniach, nie oglądając się, czy podążają.
Wspinali się za nim, mijając rzędy okien z kolorowym szkłem. Na drugim piętrze korytarz zwężał się i kończył ciężkimi drzwiami z sową wyrzeźbioną pośrodku. Jej oczy błyszczały zielonkawo, niczym szkło w lampionie.
– To to okno sowy, tylko że… zamknięte – stwierdził Maks, opierając dłonie o drewno.
Zosia przyjrzała się skrzydłom rzeźby i dostrzegła małe nacięcie w kształcie gwiazdy, ledwie widoczne w półmroku. Wsunęła w nie swoją zakładkę. Coś w środku kliknęło, a drzwi odetchnęły, jakby z nich zeszło napięcie, i uchyliły się na tyle, by mogli wsunąć się do środka.
Za drzwiami rozciągała się czytelnia ze stołem pod samą wieżą zegarową. Pod sufitem krążył kurz, w którym odbijały się kolory witraży, a na ścianie wisiał wielki mechanizm z mosiężnymi kołami. Wskazówki stały między dwunastką a jedynką, jakby ktoś nie mógł się zdecydować, co dalej.
Pośrodku stołu stało pudełko z ciemnego drewna, ozdobione grawerunkiem w kształcie księgi. Obok leżał zapis nutowy, pociemniały na brzegach. Kot wskoczył na blat i stuknął łapką w wieczko.
– O nie, nie będziemy niczego otwierać – zaczął Maks, ale Lena już wskazywała na mały, gwiazdkowy otwór obok zamka.
– To pasuje do zakładki – powiedziała, prawie bezgłośnie.
Zosia zawahała się na ułamek sekundy. To nie był zwykły wieczór. To nie była zwykła biblioteka. A jednak jej dłoń sama odnalazła srebrną gwiazdę. Wsunęła ją w wycięcie. Pudełko drgnęło, jakby przebiegł po nim dreszcz, i rozszczelniło się z cichym pyskiem. W środku spoczywała maleńka pozytywka. Jej kluczyk też miał kształt gwiazdy.
– Jeśli ją nakręcę, to naprawdę tylko raz – pół szeptem powiedziała Zosia. – I od razu wracamy.
– Jasne – przytaknął Maks, choć jego oczy świeciły z ciekawości prawie tak jasno jak witraże.
Zosia przekręciła kluczyk. Z pozytywki popłynęła melodia – delikatna, kręta jak ścieżka w lesie. Na pierwszych nutach pył zawirzył szybciej, a wskazówki wielkiego zegara drgnęły. Na drugich nutach coś jak oddech przebiegło przez czytelnię, poruszając wstążki zakładek i cichutko szeleszcząc stronami książek. Na trzecich nutach z wieży odezwał się dźwięk – nie całkiem dzwon, raczej staroświecki odgłos sprężyn, jakby ktoś odchrząknął po długim milczeniu.
– Słyszycie? – Lena wsunęła dłoń w dłoń Zosi. – On… on jakby się budzi.
Zegar zagrzechotał mechanizmem. Wskazówka sekundowa ruszyła, raz, drugi, trzeci. Dźwięk rozszedł się po belkach, przeszedł po nich gęsią skórką i wrócił echem z głębi regałów. Z sufitu posypał się drobniutki pyłek. W tym samym momencie kot zamiauczał przeciągle, a jego biała muszka zalśniła zielonym blaskiem.
– Dobrze, to już – Maks zrobił pół kroku do tyłu. – Widzieliśmy. Czas do domu.
Ale coś na stole przyciągnęło ich wzrok. Leżała tam księga, której wcześniej nie zauważyli – oprawiona w skórę barwy dojrzałej dyni, z tłoczeniami w kształcie liści i gwiazd. Nie miała tytułu na grzbiecie. Gdy Zosia zbliżyła dłoń, okładka była cieplejsza niż powinna. Księga sama otworzyła się na środku, jakby ją powiało, i pociemniałe pióro, leżące obok, uniosło się o włos.
Na kartach były tylko rubryki, równo rozpisane linie jak w starym dzienniku. Nagle atrament, jak kropla deszczu, pojawił się w górnym rogu, nabrał odwagi i zaczął płynąć, układając litery: „Lista Gości Nocy Lampionów”. Pierwsze imię wypisało się samo: „Zosia”. Potem: „Maks”. Potem: „Lena”.
– Ej! – jęknął Maks. – Kto to pisze?
– Ona – Lena wskazała pióro, które teraz drżało, jakby od niewidzialnego dłoni.
Zegar zagrzmiał głębiej, jakby od wewnątrz ziewnął wreszcie po stu latach. Uderzył raz, drugi, trzeci… Dźwięk był pełny, ale inny niż zwykle – każdy ton brzmiał jak stąpnięcie po schodach. Przy siódmym uderzeniu światło we witrażach zmieniło barwę na bardziej zieloną. Przy dwunastym w czytelni zrobiło się tak cicho, że słyszeli własne oddechy.
– To koniec – wyszeptała Zosia. – To było dwanaście. Już.
I wtedy, z opóźnieniem, jakby ktoś dopiero teraz się zdecydował, w wieży rozszedł się jeszcze jeden, miękki dźwięk. Trzynasty. Wskazówki skoczyły naprzód jak spłoszone ryby. Na ścianie, pod mechanizmem, rozsunął się wąski panel, którego wcześniej nie było. Z ciemnej szczeliny powiało powietrzem chłodnym jak lód z zamrażalnika i słodkim jak miód z lipy. Po podłodze przebiegł cień – bardzo wąski, bardzo długi.
Kot wygiął grzbiet i zjeżył ogon, ale nie uciekł. Zamiast tego obrócił głowę w stronę rozchylonego panelu i zamrugał do dzieci, jakby mówił: „Gotowi?”. Na progu szczeliny zamigotało coś jak drobna iskra, potem druga, trzecia, a z głębi dobiegł szept – ani dobry, ani zły, tylko niezwykle stary:
– To wy?
Zosia, Maks i Lena zastygli w miejscu. Panel rozsuwał się dalej, cicho jak przewracana strona. Coś w środku poruszyło się, zaskrzypiało jak stare pióro na papierze, a potem…