Noc, gdy paprocie szeptały
W Pustelnikach lato pachniało truskawkami i smołą rozgrzanej drogi. Za stodołą babci Janiny zaczynał się bór, tak gęsty, że nawet wiatr zwalniał, by przejść przez mchy i paprocie. Ludzie mówili o nim stary bór, a starsi szeptali – święty gaj.
Zosia znała to szeptanie prawie od zawsze. Miała jedenaście lat, włosy splątane po wiatrach i notes, w którym zapisywała rzeczy „do zapamiętania”: dziwne chmury, odgłosy ptaków, powiedzonka babci. Kuba, rok starszy, lubił rysować mapy, budować proce i sprawdzać, ile kropli rosy mieści się na jednym źdźble trawy. Oboje spędzali wakacje u babci Janiny, która znała pieśni, nazwy ziół i opowieści, przy których dreszczyk przebiegał po karku, ale bez strachu, który psuje sen.
– Leszy nie jest zły – mawiała babcia, mieszając konfitury, aż kuchnia pachniała leśnymi jagodami. – Pilnuje, żeby pamiętać, gdzie kończy się pole, a zaczyna cudze. Jak wejdziesz bez proszenia, pogmatwa ścieżki. A domowik? Ten pilnuje domu i czasem płata figle, żeby gospodarz wiedział, komu ukłonić się rano. Rusałki kochają śpiew, wiły lubią wiatr, a błędne ogniki pokazują drogę… albo ją chowają, jeśli ktoś jest pyszałkiem.
– A kwiat paproci? – dopytywała Zosia, bo to słowo w jej notesie miało już trzy wykrzykniki obok.
– Kwiat, co nie powinien kwitnąć – uśmiechała się babcia. – Jeśli rozbłyśnie, zobaczysz to, co najdzie cię, nim pomyślisz. Ale pamiętaj: nie wszystko, co kusi blaskiem, jest dla nas.
Rano, w dzień Nocy Kupały, zdarzyło się coś małego, ale dziwnego. Na stole w sieni ktoś ułożył z suszonych paproci strzałkę, która wskazywała drzwi. W mące rozsypanej na ławie odcisnęły się ślady maleńkich bosych stóp, a drewniana łyżka, którą babcia zwykle odkładała w to samo miejsce, siedziała zatknięta w wianek z rumianków i chichotała… to znaczy, tak to brzmiało, kiedy potrącał ją przeciąg.
– Domowik ma dobry humor – mruknęła babcia. – Zanieście mu do komory spodeczek mleka. I nie dokuczajcie, to i on wam nie namiesza.
Zosia i Kuba spojrzeli po sobie. Ktoś inny mógłby przejść obok takich drobiazgów, ale oni mieli oczy przystosowane do rzeczy nienazwanych. Miseczkę z mlekiem ustawili w cieniu komina, obok pęków czosnku i lnianych worków z mąką. Kiedy wrócili, miseczka była pusta, a na jej dnie ktoś zostawił mikroskopijny bukiecik z wrotyczu.
Od rana cała wieś pleciona była wiankami. Zosia wybierała stokrotki i kaczeńce, Kuba plątał wstążki, choć wolał udawać, że tylko je trzyma. Nad rzeką Srebrnicą ustawiono drewniane korytka, paliły się pachnące dymem ogniska, a chłodny nurt mruczał coś pod nosem, jakby przypominał sobie słowa dawnej pieśni.
– Uważajcie na brzegi – ostrzegła babcia, wciskając Zosi w dłoń lnianą chustkę. – I pamiętajcie: jak będziecie wracać koło gaju, ukłońcie się lasowi. Zawsze lepiej ukłonić się raz za dużo, niż raz za mało.
Słońce schyliło się nad łąką, a pierwsze świetliki zapaliły swoje maleńkie latarenki. Dziewczęta puszczały wianki na wodę, chłopcy próbowali je wyławiać patykami, ktoś śpiewał starą melodię, w której o ogniu mówiło się jak o przyjacielu. Zosia, z sercem pełnym ciepła, położyła swój wianek na rzece. Wstążki zamajtały, kwiatki zatańczyły, a potem… wianek drgnął, zakręcił się w miejscu i pomaszerował w bok, pod prąd, lekko, jakby prowadziła go niewidzialna dłoń.
– Widziałeś? – szepnęła.
– Widziałem – odparł Kuba, już prawie się uśmiechając, a zaraz potem marszcząc brwi. – Nie powinniśmy…
Ale wzdłuż brzegu, między olchami, zamigotały błędne ogniki. Nie wyglądały złowrogo. Raczej jak ciekawskie, psotne dzieci, które mówią: „Chodź, tylko trochę!” I jeszcze coś: z gęstych paproci po drugiej stronie rzeki wysunęła się smużka blasku. Nie jak od ogniska, nie jak od lampy. To był oddech światła.
– Tylko do mostku – zdecydowała Zosia, jakby podejmując decyzję w imieniu obojga. – I wracamy. Obiecuję.
– Tylko do mostku – powtórzył Kuba, łapiąc latarkę i cienką, niebieską wstążkę. – A jak pójdziemy kawałek lasem, to będę wiązał znaki. Żeby nas nie pogmatwało.
Mostek był stary, chrupiący, jak kromka pieczywa, którą babcia podpiekała na żeliwnej płycie. Po drugiej stronie zaczynała się ścieżka wiodąca w gąszcz. Światło wysunęło się w głąb gaju, niby nic, a jednak tak, że trudno było odwrócić wzrok. Zosia czuła, jak pachną paprocie – mokro, zielono, trochę jak miód zmieszany z deszczem. Kuba co kilka kroków przewiązywał wstążką gałąź.
– Dzień dobry, lesie – powiedziała Zosia, choć był wieczór. – Przyszliśmy popatrzeć i zaraz pójdziemy. Obiecujemy.
W odpowiedzi gałąź smagnęła powietrze, jakby kiwnęła głową. Po lewej stronie zamajaczyły kręgi grzybów, po prawej stary pień z wyżłobionymi znakami, które wyglądały jak strzałki, noże i rybie oczy. Po chwili Zosia zobaczyła coś jeszcze: drewniany słup o czterech twarzach, porośnięty mchem, który patrzył w cztery strony świata. Jedna twarz była uśmiechnięta, druga surowa, trzecia zamyślona, czwarta miała zamknięte powieki, jakby słuchała pod ziemią.
– To słup – wyszeptał Kuba, jakby z obawą, by nie obrazić. – Taki jak w książkach, ale prawdziwy.
Przystanęli obok, skinęli głowami i poszli dalej. Las szeptał. Nie było strasznie; raczej jak u kogoś w odwiedzinach, gdzie jeszcze nie znasz imion wszystkich kotów. A jednak po paru minutach wstążka, którą Kuba przywiązał do krzewu, zamigotała… z przodu.
– Przecież zawiązywałem tu – mruknął, patrząc na swoje palce. – Przysięgam.
Zosia przypomniała sobie słowa babci. Odwróciła kamizelkę na lewą stronę i poprawiła warkocze. Kuba zrobił to samo z czapką, choć wyglądał teraz, jakby włożył ją nogą.
– Nie krzyczymy, nie trzaskamy gałęziami, mówimy „proszę” i „dziękujemy” – recytowała Zosia pod nosem. – I jak się zgubimy, stajemy jak dęby.
Ogniki cofnęły się jeszcze kawałek. Las rozstępował się powoli, jak kot, który niechętnie schodzi z parapetu. W końcu natrafili na polanę, której nie znali – okrągłą, miękką, pełną paproci tak wysokich, że sięgały Zosi do ramion. Środkiem płynął ledwo widoczny strumień, a na jego brzegu spoczywał stary pień, w którego pęknięciu tlił się blask. Nie ogień. Nie lampa. Światło jak z wnętrza liścia, kiedy słońce przechodzi przez zieleń.
Zosia zrobiła krok. Paprocie zaszumiały, jakby szeptały jej imię. Kuba złapał ją za rękaw.
– Zosia…
– Tylko popatrzę – odparła, choć sama nie była pewna, do kogo mówi. – To nic złego popatrzeć.
Coś poruszyło się na pniu. Niziutka postać o czapie z mchu i oczach jak guziki od dziadka wysunęła się z cienia, przysiadła i stuknęła w drewno trzy razy: pum-pum-puk. Potem spojrzała na dzieci, a jego brwi – czy to były brwi? – drgnęły, jakby chciał się uśmiechnąć i zganić jednocześnie. Zanim Zosia zdążyła cokolwiek powiedzieć, postać zniknęła w szczelinie pnia tak, jak znika myśl, kiedy próbujesz ją złapać.
Blask przygasł i znów się rozjarzył. Z głębi polany powiał wiatr, który niósł zapach mchu i odrobinę dymu z rzeki. Gdzieś daleko ktoś zaśpiewał przeciągłą nutę, a echo odpowiedziało jej dwa razy. Kiedy Zosia przykucnęła, zobaczyła niewiarygodną rzecz: między zwiniętymi kędziorkami paproci wyrastało coś, co nieco przypominało pąk. Drżał, jakby oddychał.
– To za wcześnie – wyszeptał Kuba, do którego nagle dotarły wszystkie babcine opowieści naraz. – Jeszcze nie północ…
– Może to wcale nie czas rządzi – odpowiedziała wolno Zosia. – Tylko ktoś.
Zrobiła następny krok. Światło pojaśniało, a paprocie przesunęły się, robiąc przejście. Ktoś – albo coś – dokonało wyboru. Kuba poczuł, jak włoski na przedramionach stają mu dęba. Chciał złapać Zosię mocniej, ale w tym samym momencie latarka w jego dłoni zamigotała i zgasła, jakby ktoś dmuchnął w płomień, którego tam nie było.
– Wróćmy – powiedział, choć wiedział, że to jak prosić rzekę, by płynęła do góry.
Zosia wyciągnęła dłoń. W powietrzu zawisła kropla światła, większa od świetlika, mniejsza od jabłka. Gdy przysunęła palce, kropla przesunęła się, jakby chciała dotknąć jej w zamian. Wtedy, z takiej bliskości, że poczuli to na karkach, rozległ się głos. Nie był głośny. Nie był też groźny. Był jak łuskanie orzechów przy piecu i jak mruknięcie starego dębu, kiedy przestawia korzenie.
– Zosiu. Kubo.
Drzewa ugięły gałęzie. Paprocie zadrżały. A na skraju polany, między dwoma sosnami, stanęła wysoka postać o barkach jak pnie i włosach z igieł, z porożem, na którym wisiały resztki pajęczyn. Jej oczy połyskiwały jak krople rosy o świcie. Postać uniosła dłoń – pociemniałą, chropowatą, ale ludzką – i wskazała dokładnie na ten blask, który drżał pomiędzy palcami Zosi.
Author of this ending:
English
polski
What Happens Next?