Księżyc wisiał nad Wietrznikami jak plaster dyni – gruby, złoty i pocięty chmurami. Liście klonów wyścielały chodniki jak szeleszczące dywany, a z okien domów wyglądały lampiony w kształcie kotów, nietoperzy i uśmiechniętych dyni. Przy rynku, w starym, porośniętym bluszczem budynku z żeliwną bramą, błyszczały wszystkie okna. To była Miejska Biblioteka im. Ignacego Syrenki, w której właśnie zaczynała się Noc Dyni.
Zosia, Kuba i Maks stali przed wejściem z latarkami zawieszonymi na smyczach. Zosia, jedenastoletnia wielbicielka map i notesów, miała na głowie opaskę z gwiazdami i cekinową pelerynę. Kuba, dwunastoletni wynalazca domowych maszynek do wszystkiego, przebrał się za odkrywcę – z lornetką i starym kompasem po dziadku. Maks, młodszy o rok, miał skrzydła nietoperza z czarnego filcu, które co chwilę haczyły o klamkę.
– Rozgrzewka przed muffinkami – mruknął Kuba, prostując kompas. – Pani Aurelia obiecała nagrody dla najlepszej drużyny.
Uśmiechnięta bibliotekarka, pani Aurelia, miała włosy tak siwe, że połyskiwały jak pajęczyna. Na jej ramieniu czaił się pręgowany kot Papirus, który umiał zeskakiwać z krzesła bez najmniejszego dźwięku. – Dobry wieczór, odważni Czytelnicy – powiedziała głosem miękkim jak koc. – Zaczynamy Biblioteczne Podchody Cieni. W każdej sali czekają wskazówki. Proszę nie używać telefonów. Latarki wystarczą, a uszy i oczy trzeba mieć szeroko otwarte. I pamiętajcie: książki są jak drzwi. Czasem prowadzą dalej niż się wydaje.
Na długim stole przy wejściu stały dynie z wyciętymi literami. Każda dawała pomarańczową, pulsującą poświatę. Zosia pochyliła się nad jedną, której uśmiech był lekko przechylony. – Patrzcie – szepnęła. – Litery układają się w hasło. „K-A-T-A-L-O-G”. – Podniosła wzrok. – Stary Katalog Kartkowy.
– Ten z drewnianymi szufladkami, co trzeszczą jak stare drzwi? – upewnił się Maks, poprawiając skrzydła.
– Dokładnie ten – potwierdziła pani Aurelia. – Powodzenia, drużyno „Gwiezdne Nietoperze”.
Korytarze pachniały papierem, kurzem i czymś ciepłym, jakby w ścianach schowała się cynamonowa herbata. Po drodze mijali dzieci przebrane za czarodziejki, kosmonautów i piratów. Gdzieniegdzie na krzesłach wisiały girlandy z czarnych papierowych kruków. Z sufitu zwisała mapa nieba, a lampy rzucały świetlne plamy, jakby ktoś malował po ścianach pędzlem z ognia.
Stary Katalog Kartkowy stał w rogu Sali Głównej. Miał rząd po rzędzie małych szufladek z mosiężnymi uchwytami, a na nich drobne etykietki: „A–B”, „C–D”, „E–F”... Kiedy Zosia wyciągnęła jedną, drewno zapiszczało. Wtedy coś lekko stuknęło w środku, choć jej palce jeszcze nie dosięgły dna.
– Słyszeliście? – wyszeptał Kuba. – Jakby ktoś zawołał... szufladką.
Zosia ostrożnie wsunęła rękę. Ze środka wysunęła się zwinięta kartka przewiązana niebieską wstążką i mały, mosiężny kluczyk w kształcie liścia dębu. Na kartce widniał starannie narysowany plan biblioteki. Kreski były cieniowane, a w rogu ktoś napisał fioletowym atramentem: „Dla tych, którzy słyszą, jak książki oddychają.”
– Zobaczcie – Maks stuknął palcem w obwódkę. – Tu jest gwiazdka, za działem „Mapy i Podróże”.
– Czyli w Sali Drugiego Piętra – przypomniała sobie Zosia. – Tam, gdzie stoją globusy i te wielkie atlasy, co trzeba otwierać we dwoje.
Weszli po schodach, które trzeszczały jak sosnowe gałązki. Na półpiętrze wisiał zegar z wahadłem – wielki jak okno. Odbijał blask latarni z ulicy, a jego wskazówki nagle drgnęły i stanęły na 20:31. – Zepsuty? – spytał Kuba, stukając w szybkę. Wahadło przestało się kołysać. Cisza wypełniła schody, jakby ktoś zgasił dźwięk.
Sala z mapami otworzyła się bezszelestnie. Rząd globusów lśnił jak ciemne planety. Z sufitu zwisał model wieloryba, a na ścianach wisiały ryciny – góry, rzeki, jaskinie, a nawet przekroje wulkanów. Pomiędzy regałami biegł Papirus, ogonem zamiatając kurz z wąskiej ścieżki.
– Za „Mapami i Podróżami” – mruknął Maks, zaglądając za najniższą półkę. – Hej, tu deska odstaje.
Rzeczywiście, tylna ścianka regału była delikatnie odsunięta. W szczelinie tkwił papierowy nietoperz przypięty pinezką do starego, skórzanego globusa. Nietoperz miał na brzuchu zapisane zdanie: „Kto szuka drogi, niech spojrzy tam, gdzie obrazy milczą.”
– „Obrazy milczą”… Sala Rycin! – wykrzyknęła Zosia. – Tam jest ta duża, zamknięta sala na końcu korytarza.
Korytarz na drugie skrzydło biblioteki był półciemny i chłodniejszy niż reszta. Po dywanie przebiegły świetlne cienie jak ruch wody. Drzwi do Sali Rycin ozdobione były rzeźbionymi liśćmi. Nad klamką błyszczał dębowy liść – dokładnie taki jak na ich kluczyku.
– Próbujemy? – spytał Kuba. – Regulamin mówi, że podczas Podchodów można wchodzić tam, gdzie prowadzą wskazówki.
Zosia skinęła i wsunęła klucz. Zamek zaskoczył z miękkim kliknięciem. Drzwi otworzyły się na szeroką, cichą salę pełną stołów, przy których leżały ogromne księgi. Pachniało krochmalem, klejem i czymś słodkim. W głębi, pod oknem, stał atlas tak wielki, że miał własne podpórki.
Papirus wskoczył na stół i delikatnie trącił atlas łapą. Ciężka okładka uchyliła się jakby podmuchem. Strony zaszumiały niczym skrzydła. Otwarła się mapa Wietrzników – misternie cieniowana, z rzeką o nazwie Cicha Miedza i zaznaczonym ryneczkiem. W samym środku, tuż przy bibliotece, mignęła ciepła, prawie niewidoczna poświata.
– To świeci – wyszeptał Maks. – Ale jak?
Zosia nachuchała na papier. Na chłodnej powierzchni pojawiła się przerywana linia, której wcześniej nie było. Wiodła od wejścia biblioteki do rogu, gdzie na planie nie było ścian. Zamiast tego ktoś narysował maleńką wieżyczkę z trójkątnym dachem i napisał: „Wieża z Zegarem.”
– Przecież nasz budynek nie ma wieży – zdziwił się Kuba, odsuwając kompas. – Ma strych i dzwonek do ewakuacji, ale żadnej wieży nikt nie widział.
Z boku atlasu wysunął się zasuszony liść. Pod nim tkwił złożony na pół bilet. Zosia rozprostowała go ostrożnie. „Czytanie o północy – 31 października 1968”. Na odwrocie, piórem, napisano: „Gdy zegar przestanie, otwórz drzwi, których nie ma.”
– Zegar przestał – przypomniał cicho Maks. W tej samej chwili wszystkie trzy latarki przygasły, jakby nad bateriami przeszła chmurka. Gdzieś daleko spadła łyżeczka. Sala znów ucichła.
– Drzwi, których nie ma… – powtórzyła Zosia i spojrzała na odchyloną ściankę za regałem z mapami. – Tam.
Wrócili do szczeliny. Kiedy Kuba pchnął tylną deskę, ta poruszyła się jak klapka. Za nią czekała wąska przestrzeń, a z niej odchodziły w dół kręcone schodki z kamienia. Były zimne i gładkie, jakby chodzono po nich przez wiele lat, chociaż nikt o nich nie wspominał.
– Czuję przeciąg – zauważył Maks. – A to znaczy, że gdzieś jest wyjście.
– Albo wejście – dodał Kuba i uśmiechnął się niepewnie. – Idziemy w trójkę. Razem.
Schodzili powoli, trzymając się poręczy. Mur pachniał wilgocią i lawendą, jak szafy, w których przechowuje się stare ubrania. Po kilku zwojach schodów zobaczyli małą platformę i metalowe drzwi, bez klamki, za to z wąskim kluczykiem. Liść dębu z ich klucza znowu błysnął, gdy Zosia przyłożyła go do zamka.
Zamek ustąpił, a za drzwiami odkryli kameralną komnatę. Miała okrągłe okno wysoko pod sufitem, przez które widać było kawałek księżyca jak srebrny paznokieć. W rogu stała drewniana skrzynka o gładkich bokach, z wyrzeźbionymi liśćmi i małymi księżycami. Na wieku ktoś wyrył słowa: „Biblioteka słucha”.
– Słucha czego? – spytał Maks, stając na palcach.
– Może tych, co do niej mówią – zastanowiła się Zosia. – Albo...
Skrzynka lekkko zawibrowała, jakby w środku poruszyło się powietrze. Latarki jeszcze bardziej przygasły. Przez szczelinę między wiekiem a bokiem przesączył się wąski promyk pomarańczowego światła, miękki jak płomień świecy ukrytej w dyni.
– Uwaga – ostrzegł Kuba, kładąc dłonie na wieku. – Otwieram powoli.
Z dołu, gdzieś z korytarzy, dobiegł przytłumiony głos pani Aurelii: – Kochani, za pięć minut przerwa na muffinki! Proszę wracać do Sali Głównej!
Troje przyjaciół spojrzało na siebie: przerwa kusiła, ale serca biły im szybciej. Zosia skinęła głową. – Szybko. Zajrzymy i wracamy.
Kuba uniósł wieko o milimetr. Promyk światła stał się wstążką, która okręciła mu palce jak ciepły dym. W tym samym momencie drzwi za ich plecami poruszyły się bezszelestnie i zatrzasnęły z metalicznym kliknięciem. Papirus, który wślizgnął się razem z nimi, najeżył ogon, a na ścianie, obok okrągłego okna, zaczęła rosnąć cieniowana sylwetka – nie ich własna, złożona jakby z falujących, szeptanych zdań. Wewnątrz skrzynki coś poruszyło się wyraźniej, jakby przewracano bardzo dużą, bardzo starą stronę…