Był Halloween i wiatr świstał na Ulicy Półksiężyca. Lena niosła lampion w kształcie kota, z pomarańczowego papieru. Obok szedł Maks, trzymał garść cukierków i klejący lizak. Latarnie po kolei gasły, jakby ktoś bawił się przełącznikiem. Została tylko jedna, stara, żeliwna, przy bramie cmentarza. Zapłonęła nagle zimnym, niebieskim światłem i mrugnęła do Leny. Lena szepnęła, ściskając uchwyt lampionu: "Widziałeś, jak mrugnęła?" Maks przełknął ślinę i podszedł bliżej do żeliwnego słupa.
Niebieski płomień trzepotał, jakby próbował ułożyć litery ze światła. Na podstawie ktoś wydrapał napis: "Oddaj imię, a otrzymasz drogę". "Głupi żart" – mruknął Maks, ale nie cofnął się ani kroku. Lena odważyła się i powiedziała swoje imię bardzo wyraźnie. Płomień wyrósł, jak fontanna, i skoczył do jej lampionu. Kocie oczy na papierze zapłonęły i spojrzały na bramę. Drzwi w ogrodzeniu skrzypnęły, choć nikt ich nie dotknął. "To chyba zaproszenie" – wyszeptała Lena, słysząc własne echo w mroku.
Za bramą był wąski dziedziniec, cichy jak zamknięta księga. Na środku stała ławka, na niej rząd wyciętych dyń. Każda miała inną minę, ale wszystkie śledziły ich płomieniem. Nagle pierwsza dynia wydała dźwięk, jak dmuchnięcie przez butelkę. Z ust dyni wysunął się srebrny kluczyk na pomarańczowej wstążce. Na końcu wstążki migotała strzałka, wskazując nieduże drzwi w ziemi. "Tego już jest za dużo" – syknął Maks, ale uśmiechnął się. Lena uniosła lampion, a kluczyk zadzwonił jak dzwonek rowerowy. Z dołu dobiegł ich szept, niski i chrapliwy, lecz znajomy. Powtórzył imię Leny, a potem dodał coś, czego nie zrozumieli. Drzwi w ziemi drgnęły i zaczęły się powoli unosić. Z wnętrza wypłynęło zimne światło i cień, który znał ich kroki.