Did You Know?

Latarnia przy Starym Klonie


Latarnia przy Starym Klonie
Wiatr niósł po ulicy Srebrnych Klonów suche liście, które szeleściły, jakby szeptały sobie sekrety. Latarnie świeciły cieplej niż zwykle, a do nieba unosił się zapach pieczonych jabłek i cynamonu. Przed domami migotały dynie z wyciętymi uśmiechami, a po chodnikach sunęły przebrania: wiedźmy na trampolinowych miotłach, piraci w tenisówkach i rycerze z tektury. Lena poprawiła na głowie opaskę z kocimi uszami. Były czarne i błyszczały srebrnym brokatem, jakby ktoś posypał je gwiezdnym pyłem. Oskar niósł pod pachą własnoręcznie zrobioną lunetę z rolki po plakacie, bo tej nocy postanowił być astronomem. Pomiędzy nimi dreptał Pączek, biały kundelek w pomarańczowym sweterku w kształcie dyni. Ogon merdał tak energicznie, że wyglądał jak wachlarz. — Jeśli dziś coś niezwykłego się wydarzy, Pączek pierwszy to wyczuje — mruknął Oskar, zerkając na psa. — Ma nos jak radar. — A babcia mówiła, że w Halloween miasto oddycha inaczej — dodała Lena szeptem. — I że stara latarnia przy klonie potrafi mówić. Właśnie o tej latarni słyszeli odkąd pamiętali. Stała na samym końcu ulicy, tuż przed parkiem. Żeliwna, z porysowaną kulą i misternymi liśćmi winorośli odlewanymi w metalu. Babcia Basia nazywała ją jedyną latarnią, która pamięta jeszcze czasy, kiedy konie ciągnęły sanie po tej drodze i kiedy zimą światło odbijało się w śniegu jak w lustrze. — Ciekawe, co mogłaby powiedzieć? — zastanowiła się Lena, zaglądając do torby z cukierkami. Oskar wzruszył ramionami, ale jego oczy błysnęły z ciekawością. W końcu nie codziennie słyszy się o mówiących latarniach. Oboje przeskakiwali z chodnika na krawężnik i z powrotem, pukając do kolejnych drzwi. Sąsiedzi częstowali ich czekoladowymi nietoperzami, cukrowymi kościotrupkami, a nawet ciepłymi, miodowymi krówkami. Pączek dostawał po kawałeczku suszonego jabłka i zachowywał się jak dżentelmen, siadając grzecznie, kiedy ktoś chciał go pogłaskać. Kiedy dotarli pod dom pani Niteczki, krawcowej, Lena wyjęła z torby własną dyniową latarenkę. Była niezbyt ciężka, z wykrojonymi oczami w kształcie gwiazd. Dziadek pomógł jej wczoraj, ucząc, jak bezpiecznie wycinać wzory i jak posmarować brzegi, żeby dynia nie zwiędła zbyt szybko. W środku, zamiast tradycyjnej świeczki, była maleńka lampka na baterię, co Pączek przyjął z ulgą, bo ogień sprawiał, że kichał. — Ale cudo! — pani Niteczka aż klasnęła w dłonie. — Zasłużyliście na coś wyjątkowego. Podała im papierową torebkę w ciemnozielone liście. Lena wsunęła ją do środka swojej torby i nagle poczuła pod palcami coś twardego, o kształcie nie przypominającym cukierka. Wyjęła małą karteczkę, poszarpaną na brzegach, jakby ktoś wyrwał ją ze starego zeszytu. Na papierze, atramentem o kolorze atramentu sprzed lat, widniało krótkie zdanie: „Zapal mnie przy Starym Klonie”. — Kto to włożył? — Oskar ściszył głos, jakby karteczka mogła ich podsłuchać. — Przecież dopiero co tu przyszliśmy… — Lena obejrzała się. Na ganku pani Niteczka rozplątywała pajęczynę z włóczki, którą wiatr zawiesił na poręczy. Na ulicy gwar mieszał się z chichotami. Nikt na nich nie patrzył. Pączek powąchał karteczkę tak energicznie, że aż kichnął. Potem podniósł łepek i zapiszczał cichutko, jak zawsze, gdy coś go irytowało albo intrygowało. — To pewnie jakiś dowcip — mruknął Oskar, ale brzmiało to bardziej jak prośba do świata o wyjaśnienie niż pewność. — Albo zaproszenie — Lena ścisnęła latarenkę. — Do latarni przy klonie. Zrobili jeszcze kilka domów, ale każde „cukierek albo psikus” brzmiało coraz mniej głośno, zupełnie jakby karteczka w torbie ważyła więcej niż worek cukierków. W końcu skręcili w węższą uliczkę kończącą się niewielkim placem. Tu stał on: Stary Klon, drzewo o pniu tak szerokim, że nie objęliby go we dwoje, z gałęziami rozłożystymi jak ramiona olbrzyma. U jego stóp tkwiła latarnia. Dziś świeciła blado, jakby się wahała, czy w ogóle powinna. Wiatr ucichł, gdy tylko weszli na plac. Nad nimi rozciągnęło się niebo usiane szklistymi gwiazdami, a z oddali, ze starej wieży ratusza, dobiegły dźwięki zegara. Raz, dwa, trzy… Oskar liczył w myślach. Dwanaście. I jeszcze jedno, cichsze, jakby przez sen. — Słyszałeś? — Lena spojrzała na brata. — Trzynaście? — Może echo… — Oskar przełknął ślinę. — Albo ktoś się pomylił. Pod latarnią bruk różnił się od reszty. Kamienie były gładkie, wypolerowane przez setki kroków, i tworzyły wzór, którego nigdy wcześniej nie zauważyli: krąg z drobnymi zygzakami, jak fale rozchodzące się po stawie. Na żeliwnej podstawie latarni, tuż przy śrubie, ktoś wydrapał niewielki znak — gwiazdkę podobną do tej z oczu dyni Leny. — To może być przypadek — wyszeptał Oskar, ale już wiedział, że nie odejdą, nie sprawdzając. Lena wsunęła palec pod metalowy włącznik lampki w dyni i wcisnęła go. Światło zapaliło się miękką, ciepłą poświatą. I natychmiast zmieniło odcień. Złoto przeszło w bursztyn, a potem w zielonkawe światło, które nie było ani zimne, ani gorące, tylko… inne. Pączek skulił uszy, przysiadł i zaczął merdać ogonem, ale ostrożnie, jakby ważył, czy to już moment na radość, czy jeszcze na czujność. — Ej… — Oskar pochylił się. — Widzisz to? Cień latarenki dyniowej nie padał tak jak powinien. Zamiast krótko, w stronę butów Leny, sięgał w bok, w głąb kręgu z kamieni. Poruszył się, jakby przeciąg wciągał go pod ziemię. Po chwili cienka strużka światła zaczęła pełznąć po bruku, rysując linię, która zatrzymała się na małej, metalowej klapce między kamieniami. Do tej pory myśleli, że to zwykła kratka kanalizacyjna. Teraz jednak wyglądała jak coś, co od dawna czeka. Latarnia nad ich głowami zamigotała i zaświeciła chłodniej, jednocześnie z dyniowym blaskiem Leny. Na klon spłynęła nieśmiała poświata, dokładnie na tyle, by zobaczyli, że w korze drzewa ktoś, dawno temu, wydrapał litery. Prawie zatarte, ale wciąż czytelne: „Jeśli mnie szukasz, szukaj światła”. — Kto to napisał? — Lena dotknęła kory, czując pod palcem nierówność liter. — Może latarnik? — Oskar rozglądał się, jakby zaraz miał z cienia wyjść staruszek z pękiem kluczy i latarnią na drągu. Pączek uniósł łapkę i zawarczał tak, jak warczy się na własne odbicie w lustrze: nie pewnie, ale stanowczo. Potem podszedł do metalowej klapki i pacnął ją łapą. Coś pod spodem odpowiedziało tępym, pojedynczym puknięciem. Lena i Oskar wstrzymali oddech. Jedno pukanie. Potem drugie, odrobinę głośniejsze. Zieleń latarenki w dyni rozbłysła jaśniej, a cienie gałęzi klonu zakręciły się na ziemi w wirowanym, krótkim tańcu. — Może to żaba albo jeż? — wyszeptał Oskar, chociaż nie brzmiał przekonująco. — Jeże nie pukają — odpowiedziała Lena równie cicho. Klapka poruszyła się milimetr, jakby coś od spodu wsunęło pod nią paznokieć. Węzły trawy wokół drgnęły. Pączek cofnął się o krok, ale nie odwrócił wzroku. U nasady klonu powiało chłodem, takim, który przypominał otwarcie drzwi do piwnicy w upalny dzień. Z ratusza dobiegł dzwon. Raz. Tylko raz, choć nie minęło jeszcze pełne pięć minut. Lena i Oskar spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Lena uniosła dyniową latarenkę tak, by jej blask padał prosto na metal. Światło zaczęło pulsować, jakby odpowiadało sercu ukrytemu pod bruku. — Na trzy — Oskar przyklęknął, opierając dłonie o krawędzie klapki. — Raz… W tej samej chwili, z głębi, tuż spod ich stóp, rozległ się wyraźny szept, który znał ich imiona i brzmiał tak, jakby ktoś stał po drugiej stronie cienkiej ściany kamieni. Klapka szarpnęła się do góry, jakby od środka pchnęła ją niewidzialna dłoń, a zielone światło w jednej, krótkiej fali spłynęło prosto w ciemność otwierającej się szczeliny.


Author of this ending:

Age category: 8-12 years
Publication date:
Times read: 3
Endings: Zero endings? Are you going to let that slide?
Category:
Available in:

Write your own ending and share it with the world.  What Happens Next?

Only logged-in heroes can write their own ending to this tale...

Download Materials

Download coloring pages and other materials for this story.


Share this story

Zero endings? Are you going to let that slide?


Write your own ending and share it with the world.  What Happens Next?

Every ending is a new beginning. Write your own and share it with the world.