Jedenaście sekund
W Brzegu Srebrnym, miasteczku pachnącym solą i świeżo upieczonymi rogalikami, latarnia morska górowała nad portem jak biała kredka wbita w niebo. Codziennie o siódmej rano mewy urządzały nad nią hałaśliwą naradę, a kutry wracały z połowów z wąsami piany na dziobach. Właśnie tam mieszkała Lena — jedenaście lat, rude włosy związane gumką z czarnym kotem i kieszenie zawsze pełne drobiazgów: guzików, sznureczków i… kawałków czasu.
Nie, to nie żart. Lena kolekcjonowała czas w najdziwniejszy sposób, choć sama jeszcze niedawno nie miała pojęcia, że to robi. Zaczęło się w dzień, kiedy babcia oddała jej metronom. Drewniany, z wyszczerbionym rogiem i srebrną wskazówką, która poruszała się równym tik-tak, jak uspokajające oddechy latarni.
„Zabierze cię dalej, niż myślisz” — powiedziała babcia, wsuwając metronom w dłonie Leny. „Ale pamiętaj, że dalej nie zawsze znaczy szybciej.”
Wieczorem Lena postawiła metronom na parapecie. Za oknem chybotały się masztowe liny i słychać było przeciekające rynny po krótkim deszczu. Ustawiła srebrną wskazówkę na środku i musnęła ją palcem. Tik. Tak. Tik. Tak. Za każdym razem, gdy tik wpadł jej do ucha, poczuła coś jak cieniutkie mrowienie w palcach. Wzięła głęboki wdech, policzyła na głos do jedenastu i… świat zrobił pauzę.
To nie była cisza, którą znała. To było coś gęstszego, miękkiego jak wata cukrowa, którą można rozsunąć palcami. Kropla wody, która spadała z kranu, zawisła tuż nad zlewem jak szklany paciorek. Mewy zamarły w powietrzu z rozpostartymi skrzydłami. Nawet zaszeptane przez wiatr słowa wróciły do niego jakby zawstydzone. Lena mogła się poruszać, oddychać, dotknąć kropli (była chłodna jak lód), a świat wokół niej stał na jedenaście długich, cudownie rozciągniętych sekund. Potem wracał do normalnego tempa, jakby ktoś nacisnął przycisk PLAY.
Następnego dnia Lena przybiegła do szkoły z metronomem w plecaku i z wielką, nieposłuszną radością, która wciąż wymykała się spod kontroli. Opowiedziała tylko jednej osobie — Maksowi. Maks mieszkał piętro niżej, jeździł na deskorolce i znał wszystkie skróty między portem a lodziarnią. Miał też coś w oku, co mówiło: „Widzę więcej, niż mówię”.
„Pokaż” — powiedział, gdy tylko znaleźli wolną salę na trzecim piętrze, pełną map, plastikowych globusów i papierowych modeli planetarnych orbit.
Lena pchnęła wskazówkę metronomu. Tik. Tak. Tik. Tak. Wzięła wdech, policzyła powoli do jedenastu. Świat zniknął w miękkiej pauzie.
Papierowy samolot, który Maks właśnie wypuścił, zastygł pod sufitem. Maks dotknął go ostrożnie, jakby bał się, że coś zepsuje. Samolot zachował się, jakby był zawieszony na niewidzialnej nici.
„O rany” — szepnął. „Ale czad.”
„Tylko na jedenaście sekund” — odpowiedziała Lena, obserwując, jak kropla atramentu na jego palcu nie chce spaść. „Sprawdzałam. I tylko trzy razy dziennie. Potem boli mnie głowa.”
Zrobili więc z tego zasady. Zasada pierwsza: żadnych zatrzymań na schodach. Zasada druga: żadnych zatrzymań przy przejściu dla pieszych. Zasada trzecia: żadnych zatrzymań dla zabawy, gdy ktoś trzyma coś bardzo gorącego lub bardzo ciężkiego. Zasada czwarta: nikomu nie mówimy — oprócz nich dwojga.
Długo nie musieli czekać na próbę. W piątek cała szkoła szła do auli na spotkanie z Panią Dąbrowską, doktor fizyki z planetarium. Pani Dąbrowska miała zielone okulary, mówiła o gwiazdach, jakby były jej kuzynkami, i przywiozła ruchomą wystawę: modele komet, meteoryt, który można było dotknąć, i ogromny ekran z projekcją nocnego nieba.
Aula pachniała świeżą farbą i mokrymi kurtkami. Uczniowie szeptali, chichotali i przesuwali się po krzesłach, skrzypiących jak stare okręty. Nad sceną tykał wielki zegar, który lubił spóźniać się o pięć minut. Tego dnia jednak wskazówki trzymały się dzielnie. Lena usiadła obok Maksa; metronom — zapakowany w szmaciany woreczek — leżał w jej plecaku, który położyła pod nogami.
Kiedy na ekranie rozbłysła zorza polarna, Lena poczuła ciepło w okolicy kolan, jakby w plecaku rozgościł się mały grzejnik. Metronom drżał. Zanim zdążyła się schylić, wskazówka wielkiego zegara nad sceną zatrzymała się z cichym klik, a cały świat zrobił to, co już potrafiła rozpoznać bez pudła — zawisł na jedenaście sekund.
Ale tym razem było inaczej.
Przez ciszę jak przez mleko przeciął coś nowego: stuk… stuk… regularne kroki. Lena uniosła głowę. Między zastygłymi uczniami przesuwał się chłopak w czerwonej bluzie z kapturem. Miał niebieski plecak w białe pioruny i ręce w kieszeniach. Szlifował podłogę butami jak ktoś, kto wraca z długiej trasy i nie zamierza się tłumaczyć. Gdy przechodził obok, spojrzał prosto na Lenę. Nie zdziwił się. Uśmiechnął się tak, jak uśmiechają się ludzie, którzy rozpoznają innego człowieka na tej samej, rzadkiej częstotliwości.
Schylił się, wsunął coś do bocznej kieszeni jej plecaka i, nie oglądając się, zniknął za kulisami. W tej samej chwili pauza się skończyła. Zegar znów popędził, ktoś kichnął, Pani Dąbrowska zaklaskała: „A teraz popatrzcie na drogę mleczną!”
Lena poczuła, jak serce bije jej w gardle. Nachyliła się i wyjęła karteczkę. Napis był drukowanymi literami, prostymi i pewnymi: „Przepływ. 19:07. Most Kolejowy. Przyjdź z kim chcesz.”
„Ktoś do ciebie pisał?” — wyszeptał Maks, trącając ją łokciem.
Lena podała mu kartkę. „Widziałam go. Chodził, kiedy wszyscy stali.”
„Czyli nie jesteś sama.” Maks uśmiechnął się, ale w jego oczach mignęło też coś, co przypominało cień. „Idziemy?”
„Razem” — odpowiedziała Lena.
Kiedy słońce zaczęło ciężko siadać nad wodą, Lena i Maks stali u wylotu na Most Kolejowy. Most z bliska wyglądał jak metalowy szkielet wieloryba, który wyszedł na brzeg i zasnął między brzegami rzeki. Szyny błyszczały jak świeżo wypolerowane srebrne łyżki, a latarnie po obu stronach nabrzeża rozświetlały się po kolei, jakby ktoś pstrykał palcami w równym rytmie.
Maks miał na głowie kask rowerowy („Na wszelki wypadek”, tłumaczył), a na czoło nasunął latarkę. Lena schowała metronom w wewnętrznej kieszeni kurtki. Wiatr pachniał wilgotną stalą i igliwiem z parku po drugiej stronie rzeki.
„Dlaczego 19:07?” — spytała, patrząc na swój zegarek.
„Może coś się dzieje, gdy dwanaście ustępuje trzynastu i suma cyfr się zmienia.” Maks wzruszył ramionami. „Albo to zwykła godzina, bo wtedy kończy się program w planetarium i chłopak zdąży dotrzeć.”
„Przepływ” — powtórzyła Lena, smakując słowo. Brzmiało jak coś wodnego, ale nie całkiem mokrego. Jakże nazwać coś, co rusza inaczej niż rzeka, a nie jest wiatrem?
Postawili stopy na metalowych kratach mostu. Tu dźwięk zmieniał się w coś ostrzejszego, sprężynującego. Każdy krok oddawał im kling! w kostki. Zbliżała się 19:07, a z wodą działo się coś drobnego, prawie niezauważalnego: fale przestały żłobić się równomiernie. Jakby ktoś przeciągnął po powierzchni niewidzialnym palcem, tworząc wąską, prostą rysę, wzdłuż której krople poruszały się trochę szybciej.
„Czujesz?” — spytał Maks. „Powietrze jak przed burzą.”
Lena skinęła. W kieszeni dotknęła metronomu. Był ciepły, jakby właśnie go ktoś trzymał. Wskazówka, choć metronom nie był nakręcony, lekko drżała. Tik… tak… tik… tak… Ale coś w tym tik-tak było nie po kolei. Rytm delikatnie, prawie uprzejmie, cofał się.
Na horyzoncie zahuczał pociąg. Daleko, nad portem, wielkie żurawie mrugnęły czerwonymi lampkami jak sennymi powiekami. 19:06 i czterdzieści pięć sekund. 19:06 i pięćdziesiąt siedem. 19:07.
Świat nie zatrzymał się, nie od razu. Najpierw rozlało się światło latarni, jakby ktoś je rozciągnął dłonią w dłuższy pasek. Potem powietrze zadrżało — nie jak od ciężarówki przejeżdżającej po przęsłach, ale jak struna gitary, której nie dotknęto, a mimo to postanowiła odpowiedzieć. Lena wstrzymała oddech, ale nie pchnęła metronomu. Coś i tak już się działo. Coś większego od jej jedenaściu sekund.
Z przestrzeni między przęsłami popłynął dźwięk, którego nigdy wcześniej nie słyszała: cichutki szept, jakby dużo ludzi naraz odsuwało zasłonę z jedwabiu. Na środku mostu pojawiła się cienka smuga światła. Najpierw blada jak mleczny oddech, potem coraz wyraźniejsza, rysująca po powietrzu linię, której nie dało się dotknąć, ale która działała na skórę jak chłodny przeciąg.
„Widzisz to?” — zapytał Maks, pochylając się odrobinę naprzód.
„Widzę” — odpowiedziała Lena, a metronom w jej kieszeni przestał drżeć i nagle… kliknął. Wskazówka przestawiła się sama, jakby ktoś z zewnątrz chwycił ją delikatnie i przesunął.
Smuga na środku mostu rozchyliła się jak zamek błyskawiczny. Z wnętrza wypadło kilka ziaren piasku — nie spadły od razu, zawisły, obracając się leniwie, połyskując światłem, którego nigdzie indziej nie było. Ktoś po drugiej stronie tej jasnej rysy zrobił krok. Słychać było miękkie uderzenie podeszwy o kratownicę, choć nikt nie stał przed nimi.
„Lena. Maks.” Głos był spokojny, młody, bez pośpiechu. Znał ich imiona.
Maks ścisnął rękaw Leny. „Nie jesteśmy sami” — wyszeptał, choć oboje już to wiedzieli.
Z jasnej rysy wysunęła się najpierw dłoń w czerwonym rękawie, potem czubek buta. Metronom w kieszeni Leny odezwał się wyraźnie, jak we śnie, który nagle zapamiętuje się do końca. Zamiast zwykłego tik-tak usłyszała: jedenaście… dziesięć… dziewięć…
Author of this ending:
English
polski
What Happens Next?