W Halloween ulica Leny pachniała dynią i dymem. Na oknach migotały papierowe duchy, a chodniki szeleściły liśćmi. Lena niosła latarnię z puszki, pomalowaną w kocie oczy. W plecaku miała cukierki i składaną mapkę osiedla. Na ramionach trzepotała jej czarna peleryna nietoperza. Kot Baton wystawił łeb z koszyka i cicho zamiauczał.
– Jeszcze jeden dom i wracamy – szepnęła Lena do Batona. Na końcu ulicy stała stara willa przy stawie. Nikt tam nie mieszkał, ale dziś paliła się jedna dynia. Miała wycięte liczby: ogromną trzynastkę, krzywą jak uśmiech. Na schodku leżał dzwonek z sznurkiem i kartka. Kartka mówiła: Pukaj tylko raz, jeśli wierzysz w odwagę.
Lena przełknęła ślinę i puknęła raz, bardzo delikatnie. Drzwi uchyliły się, jakby same nasłuchiwały nocnego szeptu. W holu pachniało kurzem, wanilią i starym atramentem. Na półkach stały słoiki z dziwnymi etykietami: Echo, Cisza, Ciekawość. Baton zsunął się z koszyka i postawił łapę w progu. – Halo, jest tu ktoś? – zawołała Lena, ściskając latarnię mocno. Odpowiedziało jej tylko miękkie tupanie, jakby ktoś stąpał po dywanie. Światło w dyni mrugnęło trzy razy i zgasło tuż za nią. A wtedy zza półek, bardzo blisko, ktoś wyszeptał jej imię.
Drzwi poruszyły się za jej plecami, jak ciężka zasłona. Latareczka zadrżała i na ścianie zatańczyły kocie oczy. Lena zobaczyła na stole małą kopertę z fioletowym lakiem. Pieczęć miała kształt łapy, identycznej jak Batona. – Nie dotykaj – mruknął Baton, choć jego pyszczek się nie poruszył. Koperta sama odskoczyła, jakby ktoś pstryknął w powietrze. Na blacie została kropla światła, która zaczęła się przesuwać.