Halloween przyszło do miasteczka jak cichy, pomarańczowy wiatr. Nina niosła dyniową latarenkę i worek na cukierki. Obok szedł Maks, licząc schody i gwiazdy nad dachem. Ulica Zamglona kończyła się przy starej kamienicy z nietoperzem. Tam, zamiast zwykłego dzwonka, lśnił mały błękitny przycisk. Na murze ktoś kredą napisał: „Odwaga ma słodki smak”. Nina rozejrzała się, a liście zatańczyły jak konfetti duchów. — Kto robi takie żarty akurat dziś i po co? — spytała, ściszając głos.
Maks nagle przystanął i dotknął dziwnego sznurka przy progu. Sznurek był jak pajęcza nitka, ale trochę ciepły. Prowadził do skrzynki na listy, gdzie ktoś zostawił kopertę. Na kopercie było imię Niny, napisane srebrnym flamastrem. — Przecież nie dawałam nikomu adresu — mruknęła, marszcząc brwi. W środku leżał dzwoneczek, maleńki i niebieski jak poranek. Gdy Nina go podniosła, kamienica westchnęła przez szpary w drzwiach. Latarenka zamigotała, a błękitny dzwonek sam cicho zabrzęczał.
Drzwi uchyliły się na palec, choć nikt ich nie pchał. Ze środka powiało cynamonem, kurzem i czymś jak nocny sad. Na posadzce rozbłysły drobne ślady, jakby ktoś szedł w brokacie. — Cukierek albo psikus? — zapytał głos, lecz nie był to sąsiad. Brzmiał jak szelest kartek, a jednak czekał na odpowiedź. Maks skinął Ninie, żeby spróbowała zadzwonić jeszcze raz. Zegar w sieni uderzył raz, potem drugi, a dzwonek zapiał. Na schodach uniósł się cień, zaczął formować czyjś kapelusz. Nagle błękitny przycisk znów rozbłysnął, a drzwi otwarły się szerzej. I coś lekko stuknęło z głębi, jakby zapraszało ich krok.